Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Władysław Stanisław Reymont
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
tylko nie zważał na to i Malinowski, młody technik z biura Szai, który wciąż milczał, jadł i w przerwach pisał coś szybko w notesie, leżącym obok talerza, czasem powłóczył zielonymi oczami po twarzy pani Stefanii, wzdychał cicho, przegarniał włosy i kręcił gałki z chleba, którym się następnie długo przypatrywał.

      Twarz miał bladą jak surowy perkal, zupełnie popielate włosy i wąsy, no i te dziwne oczy zielone, które ciągle zmieniały kolor. Zwracał zawsze ogólną uwagę, bo był bardzo piękny i bardzo nieśmiały, i bardzo zamknięty w sobie.

      – Ciociu, czy pan Malinowski mówił co dzisiaj? – zapytała Kama, która ze szczególną sympatią torturowała go codziennie.

      Łapińska nic nie odpowiedziała, zajęta rozmową z Borowieckim, a Malinowski opuścił oczy i uśmiechnął się dziwnie słodko i znowu coś pisał w notesie.

      I kobiety, siedzące przy stole, zaczęły z wolna podnosić się i wychodzić, każda z nich bowiem pracowała w jakimś interesie.

      Dzwonek zadźwięczał w przedpokoju z gwałtownością.

      – To mój Mateusz, telegram! – zawołał Karol, znający dobrze sposób dzwonienia famulusa, który istotnie wszedł zaraz, niosąc telegram od Moryca.

      – To przyszło dopiro i zaraz jezdem – meldował.

      – A to niech zawsze wyciera nogi w przedpokoju, jeśli to ma zabłocone buty! – komenderowała energicznie Kama.

      Borowiecki, nie zważając na ciekawe spojrzenia, usunął się pod okno i czytał:

      Dobrze. Knoll, Zucker, J. Mendelsohn – kupują. Pierwszą partię wysłałem rano. Zwoź do mnie. Piętnaście procent drożej. Zapasy małe.

      Za tydzień powrócę.

      Karol chciwie przeczytał ten telegram i nie mógł ukryć zadowolenia.

      – Dobre wiadomości, panie Karolu? – zapytała pani Stefania, patrząc się liliowymi oczami w jego rozjaśnioną twarz.

      – Bardzo dobre!

      – Od narzeczonej! – wykrzyknęła Kama.

      – Tylko od Moryca z Hamburga. Ładna narzeczona. Niech Kama będzie grzeczna, to wyswatam za Moryca.

      – Żydziak, nie chcę, nie chcę – wołała, tupiąc nogami.

      – No, to za Bauma.

      Kamy już nie było w pokoju.

      Zaczął się żegnać z pozostałymi

      – Już przecież pana gwizdawki nie wołają.

      – Pomimo to, dzisiaj mi pilniej niż kiedykolwiek.

      – Prawda, pan dla nas nigdy nie ma czasu, już trzy niedziele z rzędu nie było pana wieczorem – lekki wyrzut brzmiał w jej głosie.

      – Pani Stefanio, nie śmiem wierzyć nawet, że brak mój zauważono, nie jestem tak zarozumiałym, ale jestem pewny, że opuszczając te wieczory, straciłem daleko więcej niż pani, daleko więcej.

      – Kto to wie? – szepnęła cicho, podając mu rękę na pożegnanie, którą on ucałował bardzo mocno i wyszedł.

      W przedpokoju zastąpiła mu drogę Kama.

      – Panie Karolu, ja mam do pana bardzo wielką prośbę, bardzo wielką, bardzo…

      – Słucham i z góry obiecuję wszystko spełnić. Niech dziecko prosi.

      Kama nie patrzyła na niego; te krótkie, czarne włosy, poskręcane w pierścionki, zasłoniły jej całe czoło; nie odgarniała ich wcale; oparta plecami o drzwi, z piąstkami zaciśniętymi, zbierała długo całą swoją odwagę.

      – Niech pan nie prześladuje Horna, niech mu pan pomoże. On wart tego, on taki dobry, taki szlachetny, a jemu tak źle w Łodzi, tak źle, jego nikt nie lubi i wszyscy się z niego śmieją, a ja tego nie chcę, mnie to tak bardzo boli, ja bym tak pragnęła, Jezus Maria… Ja tego nie chcę! – wykrzyknęła, wybuchając płaczem i uciekła do saloniku, gubiąc jeden pantofel z nogi.

      – Dziecko się kocha – pomyślał, postał chwilę, podniósł pantofelek i poszedł z nim do saloniku, otworzył drzwi i stanął zdumiony.

      Kama, w pończochach tylko, goniła naokoło stołu małego białego bonończyka, który z pantoflem w zębach biegał dookoła.

      Śmiała się do rozpuku i koniecznie usiłowała go złapać, ale mądry pies umiał się jej zawsze wykręcić w ostatniej chwili i uciec, a gdy zwalniała pogoń, kładł pantofelek i szczekał wesoło.

      – Picolo, daj Kamie, słuchaj Kamy Picolo – wołała do niego, zdradziecko się podsuwając, ale pies przeczuwał manewr, chwytał w zęby pantofel i uciekał.

      – Za to ja Kamie oddaję zgubę, chociaż mógłbym śmiało zatrzymać.

      – Ciociu! – zawołała przestraszona, przykucając na środku pokoju, aby ukryć nogi.

      Postawił pantofelek na podłodze i wyszedł szczerze rozbawiony.

      Pobiegł do kantoru Moryca obejrzeć składy, gdzie miała być ładowana bawełna.

      Powracając, natknął się na Kozłowskiego, tego operetkowego Warszawiaka, poznanego u Murray’a.

      – Bon jour, dyrektorze – zawołał, wyciągając rękę w eleganckiej, czerwonej rękawiczce.

      – Morgen!

      – Pójdę z panem kawałek.

      Zsunął gałką laski cylinder nieco w tył.

      – A i owszem, będzie mi przyjemniej. Jakże interesa.

      – Świetnie, ma się wie. Pomysł doskonały, już mam, szukam tylko pieniędzy. Rzepa, nie facetka, o! – zawołał, wykręcając się za jakąś kobietą i z ukontentowaniem nasunął sobie laską cylinder mocno na czoło.

      – Cóż to, w tej branży chcesz pan pracować?

      – Nie zrobiłbym na tym w Łodzi żadnego interesu. Wczoraj dopiero spotkałem pierwszą ładną kobietę w Łodzi, ma się wie, że musi być nietutejsza do tego.

      – Są i w Łodzi ładne kobiety.

      – Słowo honoru, że tego nie powiem. A przecież ciągle jestem na mieście, ciągle szukam, no, bo ma się wie, bez kobiet i do tego pięknych, nie rozumiem życia.

      – No, a ta wczorajsza? – Wywabiał go Karol, bo go facet zaczął interesować i bawić.

      – Aha, zaraz. Idę Piotrkowską, powracałem z Grandu. Patrzę, wali wprost na mnie jakaś niewiasta. Kostium – szyk, buzia – caca, figura zacna, włosy smoła, oczy – szafir przykopcony, biodra – wal czwórką, wzrost – grzeczny, a jakże. No, smok, nie kobieta! A usta, no, mówię dyrektorowi, dwa najwspanialsze zraziki.

      – Musiał pan jeszcze nie jeść obiadu? – przerwał mu Karol.

      – Dlaczego? – zapytał ostro, zsuwając cylinder w tył.

      – Że panu przyszło takie kulinarne porównanie.

      – Z dyrektora wesoły pasażer! – zawołał i po przyjacielsku klepnął go w brzuch. – Ma się wie, wykręciłem z miejsca i walę za nią. Ona furt idzie, a ja za nią. Za Nowym Rynkiem, tam na dole, błoto było na trotuarze, więc moja facetka parasolik pod pachę, sukieneczkę w obie rączki i jazda dalej! U! frajdę miałem zacną, nóżki wprost boskie, można by bucik całować. Obejrzałem ją ze wszystkich boków, a ta wciąż udaje, że mnie nie widzi. Wyprzedziłem i stanąłem przed jakąś wystawą, a kiedy nadchodziła, patrzę się jej w oczy. Uśmiechnęła