Twarz miał bladą jak surowy perkal, zupełnie popielate włosy i wąsy, no i te dziwne oczy zielone, które ciągle zmieniały kolor. Zwracał zawsze ogólną uwagę, bo był bardzo piękny i bardzo nieśmiały, i bardzo zamknięty w sobie.
– Ciociu, czy pan Malinowski mówił co dzisiaj? – zapytała Kama, która ze szczególną sympatią torturowała go codziennie.
Łapińska nic nie odpowiedziała, zajęta rozmową z Borowieckim, a Malinowski opuścił oczy i uśmiechnął się dziwnie słodko i znowu coś pisał w notesie.
I kobiety, siedzące przy stole, zaczęły z wolna podnosić się i wychodzić, każda z nich bowiem pracowała w jakimś interesie.
Dzwonek zadźwięczał w przedpokoju z gwałtownością.
– To mój Mateusz, telegram! – zawołał Karol, znający dobrze sposób dzwonienia famulusa, który istotnie wszedł zaraz, niosąc telegram od Moryca.
– To przyszło dopiro i zaraz jezdem – meldował.
– A to niech zawsze wyciera nogi w przedpokoju, jeśli to ma zabłocone buty! – komenderowała energicznie Kama.
Borowiecki, nie zważając na ciekawe spojrzenia, usunął się pod okno i czytał:
Dobrze. Knoll, Zucker, J. Mendelsohn – kupują. Pierwszą partię wysłałem rano. Zwoź do mnie. Piętnaście procent drożej. Zapasy małe.
Za tydzień powrócę.
Karol chciwie przeczytał ten telegram i nie mógł ukryć zadowolenia.
– Dobre wiadomości, panie Karolu? – zapytała pani Stefania, patrząc się liliowymi oczami w jego rozjaśnioną twarz.
– Bardzo dobre!
– Od narzeczonej! – wykrzyknęła Kama.
– Tylko od Moryca z Hamburga. Ładna narzeczona. Niech Kama będzie grzeczna, to wyswatam za Moryca.
– Żydziak, nie chcę, nie chcę – wołała, tupiąc nogami.
– No, to za Bauma.
Kamy już nie było w pokoju.
Zaczął się żegnać z pozostałymi
– Już przecież pana gwizdawki nie wołają.
– Pomimo to, dzisiaj mi pilniej niż kiedykolwiek.
– Prawda, pan dla nas nigdy nie ma czasu, już trzy niedziele z rzędu nie było pana wieczorem – lekki wyrzut brzmiał w jej głosie.
– Pani Stefanio, nie śmiem wierzyć nawet, że brak mój zauważono, nie jestem tak zarozumiałym, ale jestem pewny, że opuszczając te wieczory, straciłem daleko więcej niż pani, daleko więcej.
– Kto to wie? – szepnęła cicho, podając mu rękę na pożegnanie, którą on ucałował bardzo mocno i wyszedł.
W przedpokoju zastąpiła mu drogę Kama.
– Panie Karolu, ja mam do pana bardzo wielką prośbę, bardzo wielką, bardzo…
– Słucham i z góry obiecuję wszystko spełnić. Niech dziecko prosi.
Kama nie patrzyła na niego; te krótkie, czarne włosy, poskręcane w pierścionki, zasłoniły jej całe czoło; nie odgarniała ich wcale; oparta plecami o drzwi, z piąstkami zaciśniętymi, zbierała długo całą swoją odwagę.
– Niech pan nie prześladuje Horna, niech mu pan pomoże. On wart tego, on taki dobry, taki szlachetny, a jemu tak źle w Łodzi, tak źle, jego nikt nie lubi i wszyscy się z niego śmieją, a ja tego nie chcę, mnie to tak bardzo boli, ja bym tak pragnęła, Jezus Maria… Ja tego nie chcę! – wykrzyknęła, wybuchając płaczem i uciekła do saloniku, gubiąc jeden pantofel z nogi.
– Dziecko się kocha – pomyślał, postał chwilę, podniósł pantofelek i poszedł z nim do saloniku, otworzył drzwi i stanął zdumiony.
Kama, w pończochach tylko, goniła naokoło stołu małego białego bonończyka, który z pantoflem w zębach biegał dookoła.
Śmiała się do rozpuku i koniecznie usiłowała go złapać, ale mądry pies umiał się jej zawsze wykręcić w ostatniej chwili i uciec, a gdy zwalniała pogoń, kładł pantofelek i szczekał wesoło.
– Picolo, daj Kamie, słuchaj Kamy Picolo – wołała do niego, zdradziecko się podsuwając, ale pies przeczuwał manewr, chwytał w zęby pantofel i uciekał.
– Za to ja Kamie oddaję zgubę, chociaż mógłbym śmiało zatrzymać.
– Ciociu! – zawołała przestraszona, przykucając na środku pokoju, aby ukryć nogi.
Postawił pantofelek na podłodze i wyszedł szczerze rozbawiony.
Pobiegł do kantoru Moryca obejrzeć składy, gdzie miała być ładowana bawełna.
Powracając, natknął się na Kozłowskiego, tego operetkowego Warszawiaka, poznanego u Murray’a.
– Bon jour, dyrektorze – zawołał, wyciągając rękę w eleganckiej, czerwonej rękawiczce.
– Morgen!
– Pójdę z panem kawałek.
Zsunął gałką laski cylinder nieco w tył.
– A i owszem, będzie mi przyjemniej. Jakże interesa.
– Świetnie, ma się wie. Pomysł doskonały, już mam, szukam tylko pieniędzy. Rzepa, nie facetka, o! – zawołał, wykręcając się za jakąś kobietą i z ukontentowaniem nasunął sobie laską cylinder mocno na czoło.
– Cóż to, w tej branży chcesz pan pracować?
– Nie zrobiłbym na tym w Łodzi żadnego interesu. Wczoraj dopiero spotkałem pierwszą ładną kobietę w Łodzi, ma się wie, że musi być nietutejsza do tego.
– Są i w Łodzi ładne kobiety.
– Słowo honoru, że tego nie powiem. A przecież ciągle jestem na mieście, ciągle szukam, no, bo ma się wie, bez kobiet i do tego pięknych, nie rozumiem życia.
– No, a ta wczorajsza? – Wywabiał go Karol, bo go facet zaczął interesować i bawić.
– Aha, zaraz. Idę Piotrkowską, powracałem z Grandu. Patrzę, wali wprost na mnie jakaś niewiasta. Kostium – szyk, buzia – caca, figura zacna, włosy smoła, oczy – szafir przykopcony, biodra – wal czwórką, wzrost – grzeczny, a jakże. No, smok, nie kobieta! A usta, no, mówię dyrektorowi, dwa najwspanialsze zraziki.
– Musiał pan jeszcze nie jeść obiadu? – przerwał mu Karol.
– Dlaczego? – zapytał ostro, zsuwając cylinder w tył.
– Że panu przyszło takie kulinarne porównanie.
– Z dyrektora wesoły pasażer! – zawołał i po przyjacielsku klepnął go w brzuch. – Ma się wie, wykręciłem z miejsca i walę za nią. Ona furt idzie, a ja za nią. Za Nowym Rynkiem, tam na dole, błoto było na trotuarze, więc moja facetka parasolik pod pachę, sukieneczkę w obie rączki i jazda dalej! U! frajdę miałem zacną, nóżki wprost boskie, można by bucik całować. Obejrzałem ją ze wszystkich boków, a ta wciąż udaje, że mnie nie widzi. Wyprzedziłem i stanąłem przed jakąś wystawą, a kiedy nadchodziła, patrzę się jej w oczy. Uśmiechnęła