– Niedołęga!
– Wielki kupiec, aj! aj!
– Ty powinieneś się ułożyć, ty powinieneś zarobić na tym pięćdziesiąt procent.
– Regina ma rację!
– Ty się nie baw w głupie uczciwości, bo tu o gruby grosz idzie.
Krzyczeli wszyscy, wyciągając ku niemu ręce i twarze rozognione.
– Cicho Żydy! – rzucił niedbale Feluś Fiszbin kołysząc się na fotelu.
– Płacić! płacić! to i głupi potrafi, każdy Polak to samo umie, to wielka sztuka!
– Ależ porozumiejmy się, państwo! – krzyczał, aby wszystkich zagłuszyć, Zygmunt Grünspan, syn, student uniwersytetu, dzwonił nożem w szklankę, rozpiął mundur na piersiach i koniecznie chciał głos zabrać, ale nikt go nie słuchał, bo wszyscy gadali razem i krzyczeli, tylko stary Grünspan chodził w milczeniu i pogardliwie spoglądał na zięcia, który podparł się łokciami rzucał porozumiewające spojrzenia na Moryca, ten zaś czekał dosyć niecierpliwie końca rozpraw, przyglądał się staremu i rozmyślał, czy mu zaproponować interes, czy nie.
Miał ogromną chęć, ale w miarę oczekiwania chłodnął, reflektował się i coś, jakby pewien wstyd niewytłumaczony przejmował go, gdy sobie przypominał Karola i Bauma. A zresztą, nie miał odwagi zaufać Grünspanowi śledził jego okrągłą, chytrą twarz i małe oczki, biegające ustawicznie; z jakimś wyrazem taksacyjnym oczy jego krążyły po obecnych, zatrzymały się na jasnych spodniach wyciągniętego w fotelu Fiszbina, zdawały się ważyć ciężar złotej dewizki Alberta Grosmana, który siedział teraz z głową pochyloną, wpatrzony w sufit, jakby nie słysząc wrzawy groźnej, jaką podnosiła żona z pomocą najbliższej familii, zebranej po to, aby mu nie pozwolić płacić weksli, a zmusić niejako do zrobienia plajty, obmacywały gruby pugilares, w którym czegoś szukał gorączkowo Landau, stary Żyd z dużą rudawą brodą, w jedwabnej czapce na głowie.
Nie, Moryc miał coraz mniej zaufania do niego.
– Sza, sza, państwo. Napijemy się teraz herbaty – zawołał Grünspan, gdy służąca wniosła samowar szumiący.
– Poprosić jaśnie panienkę Melę! – rzucił wyniośle do Franciszka.
Przyciszyło się trochę.
Weszła Mela, kiwnęła wszystkim głową na przywitanie i zajęła się rozlewaniem herbaty.
– Ja się z tego wszystkiego rozchoruję jeszcze, mnie już serce boli, a tu ani chwili spokoju – szeptała Regina, wycierając sobie zapłakane oczy.
– I tak co rok jeździsz do Ostendy, będziesz teraz miała przynajmniej po co jeździć.
– Grosman, ty tak nie gadaj, to moje dziecko! – zawołał energicznie Grünspan.
– Tyś się ze mną nie witała, Mela – szepnął Moryc, siadając obok najmłodszej córki firmy Grünspan et Landsberger.
– Kłaniałam się wszystkim, nie widziałeś? – szepnęła, posuwając herbatę Zygmuntowi.
– Wolałbym, żebyś się ze mną osobno przywitała – mówił cicho, mieszając herbatę.
– Na cóż ci to? – podniosła na niego szaroniebieskie, smutne oczy i twarz bardzo ładną o niesłychanie regularnych rysach.
– Na co? bo ja bym bardzo chciał, żebyś zwracała na mnie uwagę; mnie zresztą robi wielką przyjemność patrzeć na ciebie i mówić z tobą, Mela.
Uśmiech przebiegł po jej wypukłych, bardzo ładnych ustach, podobnych w kolorze do bladych, sycylijskich korali, nie odezwała się jednak, rozlewając herbatę na spodek, który wziął ojciec i pił z niego, nie przestając chodzić po pokoju.
– Czy ja co śmiesznego powiedziałem? – pytał podchwyciwszy ten uśmiech.
– Nie, przypomniało mi się tylko, co mówiła pani Stefania dzisiaj rano, podobno wczoraj w teatrze mówiłeś jej, że nie umiesz flirtować z Żydówkami, że to rodzaj kobiet, który na ciebie nie działa. Mówiłeś tak? – utkwiła w nim oczy.
– Mówiłem, ale raz, że ja z tobą nie flirtuję, a po drugie, że ty właśnie nie masz w sobie nic a nic żydowskiego. Słowo honoru daję! – dorzucił prędko, bo znowu taki sam uśmiech przebiegł jej po ustach.
– Czyli, że jestem w twoim rodzaju. Dziękuję ci Moryc za szczerość.
– Czy cię to gniewa, Mela?
– Nie, jest mi to zupełnie wszystko jedno – surowo zabrzmiał jej głos, aż zajrzał jej w oczy ze zdziwienia, ale nie zobaczył w nich wytłumaczenia, bo trzymała utkwione w spodku, do którego znowu dolewała herbaty.
– Pogadajmy spokojnie, zawsze się można porozumieć – zaczął znowu Zygmunt, przyczesując maleńkim grzebykiem czerwoną jak miedź brodę.
– Co tu gadać, niech ojciec sam powie Albertowi, że jak w taki sposób poprowadzi interesy, to my za rok naprawdę zbankrutować możemy. On mnie nie chce słuchać, bo on ma swoją filozofię, jak powiada, niech mu ojciec powie, co on jest głupi, chociaż on jest doktor filozofii i chemii, bo rzuca pieniądze w błoto.
– A może jej ojciec powie, żeby się nie wtrącała do interesów, bo ich nie rozumie i żeby mnie swoim krzykiem nie nudziła, bo może mi się to w końcu sprzykrzyć.
– Na moją dobroć, na moje dobre serce, to on tak gada, co!
– Cicho, Regina.
– Ja nie będę cicho, bo tutaj idzie o pieniądze, o moje pieniądze; ja go nudzę, ja mu się mogę sprzykrzyć, jaki mi hrabia łódzki, o jej! o jej! – wykrzykiwała ze złością.
– Niech się ułoży na pięćdziesiąt procent – rzucił poważnie Landau.
– Na co się układać? Nic nie dać, my za swoje pieniądze nie dostaniemy od Frumkina ani grosza.
– Nie rozumiesz, Regina. Pokażcie, Grosman, aktywa i pasywa – rzekł Zygmunt, rozpinając mundur.
– Dać dwadzieścia pięć procent najwyżej – szepnął stary, dmuchając w spodek.
– Jest lepszy sposób – mówił półgłosem Fiszbin, rozdmuchując ogień w cygarze.
Nikt mu nie odpowiedział, bo się wszyscy dość pośpiesznie pochylili nad stołem, nad kartami, pokrytymi cyframi, które pośpiesznie sumował Zygmunt.
– Pięćdziesiąt tysięcy rubli winien! – zawołał.
– Ile ma? – zapytał ciekawie Moryc, wstając, bo Mela wyszła z pokoju.
– To się pokaże później, na ile procentów się ułoży.
– To jest interes do zrobienia.
– Pieniądze jakby były w kieszeni.
– Regina, nie potrzebujesz się martwić?
– Więc chcecie, abym plajtę zrobił? Nie myślę oszukiwać ludzi! – powiedział Grosman stanowczo, wstając od stołu.
– Ty musisz się ułożyć, bo inaczej ja wycofuję swój posag z interesu i biorę rozwód; co ja mam żyć z takim hrabią, co ja mam się martwić.
– Cicho, Regina, Grosman się ułoży na dwadzieścia