Tomko przy swoim rozumku, naiwny był i prostoduszny na podziw, czasem się to jedno z drugiem godzi i jedno z drugiem chodzi całe życie.
– Ojcze dobrodzieju, rzekł, to co mam mówić, przeciągnie się, chcę wyspowiadać się szczérze i do głębi serca.
– No to mów że waść, mów!
– Proszę więc o cierpliwość.
– Kto ma dzieci, musiał się jej nauczyć, odrzekł pretensjonalnie pan Bartłomiej zawijając poły od kapoty i siadając na sepeciku obok żony. Potem założył nogę na nogę, łokieć oparł o stolik, łysą głowę wziął w dłoń namulaną i siwe oczy wlepił w syna, któren mnąc w ręku surducinę stał przy progu pokornie, ze spuszczonemi oczyma.
Pani matka nieodwróciła oczów od jedynaka, pasąc je swym ulubieńcem; a w wejrzeniu poczciwej niewiasty tyle było głębokiego rozumu! Rozum bowiem i miłość patrzą jednakowo i choć częstokroć działają całkiem przeciwnie i jedno na przekor drugiemu, któż nieprzyzna, że wejrzenie wszelkiej miłości pełne jest najwyższego rozumu?…
III
– Kochany ojcze, kochana matko, rzekł po chwili Tomko dawno mi to na sercu cięży, żem sobie uczynił postanowienie bez zezwolenia, bez wiadomości nawet waszej; a jednak postanowienie niezłomne.
– Wszystko na świecie jest złomne, odparł surowo pan Bartłomiej – ale o jakimże to postanowieniu jest mowa? Gołowąs miałby sam sobą kierować?
Tomko westchnął.
– Opowiem jak do tego przyszło, rzekł. Byłem jeszcze dzieckiem, kiedym na naszym herbowym klejnocie zobaczył lwa nad mur wspiętego i coś trzymającego w łapach.
Spytałem starego Szymona coby to było? odpowiedział mi – słyszałem że to – prawda. Cóż to prawda Szymonie? dobadywałem się z kolei. – A ot, rzekł wskazując mi na stole słomianą podstawkę pod butelki, ot prawda. – Ale, dodał, słyszałem, że prawda którą ten lew trzyma w łapach, ma być żelazna. – Do czegóż, się zda prawda żelazna? pytałem go znowu. – Pan Bóg to jeden raczy wiedzieć – rzekł Szymon rozstawiając misy na stole. – A dla czegóż ta prawda okrągła? mówiłem znowu. – Dla tego paniczu, że nie kwadratowa! odparł, a ta żelazna prawda herbowa, ćwiekiem mi w głowie utkwiła odtąd.
– Ale cóż może mieć za związek waścina dykteryjka, spytał ojciec, z waścinem postanowieniem?
– Natychmiast się to wyjaśni; smutnie pospieszył syn z odpowiedzią.
– Dotąd nic nie rozumiem, waść musiałeś podwarjować!
Tomko niżej spuścił głowę i mruczał dalej.
– Odtąd myślałem tylko sam nie wiem dla czego, o prawdzie, wszystkich się pytałem, co to prawda? a od nikogo o tem dostatecznie dowiedzieć się nie mogłem. Różnie różni tłumaczyli, odpowiadali, a ze wszystkiego widać, że to jest jeszcze głęboką tajemnicą. Nikt dotąd niewie dobrze co to jest prawda?
– Jakto niewie? oburzył się ojciec. Szymon to waść bardzo dobrze wytłumaczył, czegóż u diaska chcesz jeszcze?
– Ale to ojcze dobrodzieju, ja już podrósłszy od żelaznej i słomianej do duchownej prawdy przyszedłem i o nią się chciałbym dopytać. Ale i ta dla mnie żelazna.
– I prawisz o nich jak o żelaznym wilku, gderał ojciec miotając się, czyś się waść blekotu objadł? czy sfiksował?
– Postanowiłem życie moje poświęcić poszukiwaniu prawdy.
– Dalipan oszalał, oszalał! Nauka przewróciła mu głowę! Co mi prawi o prawdzie! Alboż to niewiesz trutniu jakiś, że prawdą jest – wszystko co prawda…
Tu stary zaciął się i splunął.
– Że prawdą jest wszystko co prawdziwe, co nie fałsz, co…
– Co nas uczy wiara, co nam mówi serce! dodała matka ratując Jegomości który się jak wróbel w siatce targał.
– O tóż to! tak miałem mówić, podchwycił Bartłomiej – swięta i śliczna odpowiedź! Otóż masz z ust matki rezolucją finalną.
Tomko z uszanowaniem pocałował matkę w kolano ale milczał.
– Jeszcze ci nie dosyć?
Milczał uparcie.
– Postanowiłem, odezwał się po chwili, życie poświęcić poszukiwaniu prawdy.
– Ale pocóż szukać znalezionego?
– Nie wszyscy, kochany ojcze, mają szczęście w swiętą taką prawdę wierzyć, rzekł Tomko. Każdy ma swoją wiarę, swoją prawdę, a cudzą fałszem zowie. Po szerokim świecie tysiące mniemanych prawd chodzi; mnie się zaś widzi, że powinna by być jedna tylko wielka prawda, jak jedno jest słońce co nam przyświeca i Bóg co nas stworzył.
Rodzice spojrzeli po sobie, a ojcu nagle przyszedł na pamięć ów sen dziwaczny, który urodzenie Tomka poprzedził. Pobladł stary, ruszył ramiony i nic nie rzekł.
– Pytałżeś się kogo o te twoje mary? wybąknął po chwili.
– Wszystkich.
– Cóż ci odpowiadano?
– Każdy co innego.
– Musi to być coś na kształt tego, że prawda z każdej strony inaczej się wydaje. Ale po co waści ten klin sobie bić w głowę – kie licho ci go naniosło? Co tobie do tej prawdy? Prawda prawdą a ty Prawdzicem, ślachcicem, hreczkosiejem, katolikiem i kwita.
– Spać nie mogę, jeść nie mogę.
– Toby ci głowę ogolić kochanku! No – ale cóż ci przecie świta, co myślisz sobie z tą swoją djablą prawdą?
– Pójdę w swiat po nią.
Rodzice się porwali; ojcu znak zapytania we śnie widziany stał przed oczyma. Marzenie więc było wieszcze, chłopiec w kolebce przeznaczony na dziwne losy! Dwie łzy śrebrzyste puściły się ukradkiem z oczów panu Bartłomiejowi, a matka? – Matka darmo płakała i łkanie tłumiła.
Stary ojciec nie pojmował syna, ale w sercu tłumaczył sobie to niesłychane przedsięwzięcie, jakaś wolą wyższą, której dla niego sen był znakiem. Matka, co już była o śnie tym zapomniała, rozpłynęła się we łzy jak po straconem dziecięciu.
– Tomaszu spojrzyj na łzy matki, te cię wstrzymać powinny, sucho zawarł pan Bartłomiej.
Tomko ukląkł przed nią i całując ją w ręce szepnął:
– Ja powrócę, matuniu! nie sprzeciwiaj się, nie wstrzymuj mnie, iść muszę.
– Ale po cóż? dla czego?
– Za prawdą!
– Nie mówiłam że ci, że najbezpieczniej jest szukać jej w wierze i w sercu?
– A! matko kochana! matko droga! odparł syn cicho – wiarę zachwiano we mnie, serce mówi do mnie niewyraźnie, mówi znakami których sobie wytłumaczyć nie umiem. – Puść mnie, puść – ja wrócę do was, powrócę!
– Starzyśmy oboje, przerwał pan Bartłomiej – czas by było synowi nas wyręczyć, spodziéwaliśmy się tego. Praca mi już cięży gospodarstwo nie idzie w ład.
Tomko stał nieugięty, milczący.
Próbowano jeszcze utrzymać go wszelkiemi sposoby, prosząc i płacząc, perswadując lecz wszystko napróżno. Nareście rodzice powiedzieli sobie. – Nie zabawi on