Do piwa Swidnickiego kmieć się nie dociśnie, firtelnicy nie dopuszczą go nigdzie…
– I na zamku nieraz by się czemu było przypatrzeć – rzekł gość.
– O! na zamek już chyba nam nie iść – śmiał się Wiaduch – tam droga dla panów nie dla sukmany… A po co?
– Po co? – odparł podróżny. – Juści, kiedy by się wam krzywda działa, dla czegożbyście i do króla nie mieli iść? On ci przecie najwyższym sędzią.
Leksa brwi podniósł do góry…
– Boże uchowaj! a jakby król przez nieświadomość osądził źle, naganić go się nie godziłoby, bo za naganę i sobola byłoby mało, a do kogo sprawa? do Boga…
– Nie bardzo więc królowi ufacie? – spytał ciekawie gość.
Pytanie to zdumiało i może nastraszyło kmiecia, zamyślił się, długo zbierał z odpowiedzią.
– Król! król! – począł. – Ma on o czem innem myśleć, nie o nas.
– I o was powinien… – rzekł podróżny.
Wiaduch dziwnie się mu począł przypatrywać, rad był już odgadnąć, z kim miał do czynienia.
– Nie lubicie go? wtrącił gość.
Na to pytanie spoważniała twarz Wiaducha.
– Złego on nam nie zrobił nic – rzekł – myślę, że dobrze by chciał, a no nie może… Nieboszczyka starego Łokcia tośmy znali, młodego, trudno zobaczyć… Tamten dobry był… a i z prostym kmieciem jak z człowiekiem się nieraz rozgadał.
Lekki rumieniec wystąpił na twarz podróżnemu…
– Tamtego – mówił, zbliżając się doń Leksa – myśmy i ratowali nieraz, gdy się opuszczony od rycerstwa po kraju błąkał… ot tam wedle jaskiń i wąwozów! Kmiecie za niego broń brali i krew przelewali… pamiętamy to!!
– I syn jego wam to pewnie będzie pamiętał – odparł, spierając się na ręku, zadumany gość.
Popił piwem trochę, wlepił oczy w Wiaducha, który prawił ciągle.
– W tym starym jakby ojca i brata myśmy czuli. Żył tak jako my, dla rycerstwa był surowy, dla nas dobry… pan Bóg mu to wynagrodził, boć się korony dobił…
Podróżny z ławy wstał, poruszony dziwnie i przejęty… Obejrzał się, wieczór nadchodził.
– Bóg zapłać gospodarzu, Bóg zapłać gosposiu i wam – dodał skinąwszy Bognie.
To mówiąc powoli do kalety sięgnął i zabrzęczały w niej grosze.
Wiaduch się namarszczył.
– Krzywdy mi nie czyńcie – rzekł spokojnie – za gościnę nikt nie bierze zapłaty..
– Dla czego? – zapytał podróżny.
– Po starym obyczaju nie godzi się to – przerwał Leksa – chata nie gospoda… Krzywdy nie czyńcie. Kmieć jestem i choć Neorża kłamie, żem jego, byłem i będę wolny…
Począł się uśmiechać, chcąc obrócić to w żart. Gość stał wielce zakłopotany, myślał.
Naostatek z ręki, z palca ściągnął pierścień i skinął na Bognę, która zamiast zbliżyć się, skryła w kąt przestraszona.
– Chciałem choć dziecku waszemu pamiątkę zostawić – odezwał się – niechaj by miała na zrękowiny, gdy za mąż iść będzie…
To mówiąc i nie chcąc dziewczęcia zmuszać, pierścień swiecący dużem okiem na stole położył, pokłonił się i szedł na próg, a Wiaduch za nim.
Ciarach pobiegł po konia, który choć nakuliwał nieco, ale napojony i wypoczęty trochę, był daleko raźniejszy. Podróżny dziękował znowu wszystkim do koła, siadł raźno na wierzchowca i za bramę się wydostawszy, dosyć spieszno pojechał, a zarośla go wprędce im zasłoniły.
Gdy Wiaduch do izby powrócił, zastał wszystkich zapatrzonych nad pierścieniem Bogny… Był on z czystego złota, a na przedzie miał jakby sznurem poopasywany kamień czerwony, w którem pod słońce woda się przelewać zdawała.
Nie mogli mu się nadziwić, ani nacieszyć nim, tylko Wiaduch stał mocno zadumany. Napróżno starał się odgadnąć, kto był ten gość, co o sobie nic powiedzieć nie chciał, a przed którym on się tak szczerze wygadywał…
Do duchownego, choć oni naówczas różnie się ubierali, nie był podobnym, na mieszczucha był za wielkim panem, a do rycerstwa się nie przyznawał. Trudno było zaiste odgadnąć. Przytym nie musiał być ubogi, bo podarek, choćby nie złoty był (rozpoznać nie umieli kruszcu) zawsze się drogim im wydawał.
Sama Garuśnica, nie chcąc go Bognie powierzyć, gdy się wszyscy przypatrzyli pierścieniowi, zawinęła go w czystą szmatkę i poszła zachować do skrzyni.
Na dworze ściemniać się zaczynało.
Ciarach jeszcze około szop i dobytku chodził z Wężem; a Bogna wiaderko świeżej wody niosła do chaty – gdy na drodze zaczęło tętnieć i krzyki, głosy i hukania się ozwały…
Nocą się rzadko trafiało, aby tędy kto przejeżdżał, dla bezpieczeństwa pobiegł Ciarach wrota wielkie drągiem założyć, gdy już około nich stanęli jacyś jezdni, których w ciemności ni twarzy ni odzieży nie było można rozeznać. Ciarach tylko dopatrzył się, że zbrojni byli, a rozmawiali między sobą hałaśliwie, głośno, niespokojnie, jak gdyby się kłócili…
Jeden z nich klął i nawoływał.
– Sam tu?
Ciarach się odezwał.
– A czego chcecie?
– Jechał kto tą drogą?
– Mało kto tą drogą jeździ – odparł chłopak
– A no – dziś, teraz, niedawno! Nie widzieliśta kogo?
Zbliżył się Wiaduch, i zwyczajem wieśniaczym na pytanie odpowiedział drugiem:
– A kogóż wam potrzeba?
Rozśmiali się słuchający.
– Ciekaw, bestyja, chłop.
– Pan tędy jechał jaki…
– Był jeden.
– Na jakim koniu?
Ciarach maść im i piękność opisał, i wnet się podniosły krzyki.
– To on! on!
– Jechał tędy, godzina temu albo więcej gdy ruszył dalej; konia miał zranionego w nogę i tu spoczywał, a posilił się, bo i my mu dali na co stało…
– Zdrówże był? nic mu?
– Jako wy wszyscy – rzekł Wiaduch – zdrów jak ryba i dosyć wesoły był… Ino mi nie chciał mówić kto on… a zlitowalibyście się nademną, gdybyście mi jego nazwisko dali…
Wesołe głosy tłumne nie dawały usłyszeć nic.
– Jedźmy, gońmy! poczęto wołać ochoczo.
– E! Szczęśliwy ty chłopie, odezwał się jeden z za płota… nie wiesz kogoś w chacie przyjmował, gdy ci pany wszystkie zazdrościć będą!!
– Kogóż! przerwał Wiaduch…
– Królaś miał, król u ciebie był! krzyknął jeden i nie czekając dłużej, jak prędko przypadli, tak prędzej jeszcze dalej pobiegli.
Wiaduch i Ciarach stali w osłupieniu. Kmieć się zamyślił głęboko, ręce zacisnął, czoło