Chore dusze. Józef Ignacy Kraszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
ma ten dar, że piękną być musi, choć o tém nie myśli, choć tego nie pragnie.

      Wiktor z tą dziéweczką, w oświéconych drzwiach malując się en vigueur, tworzyli jakby w ramy ujęty obrazek, wcale ładny, któremu nic nie brakło, nawet dobrze ugrupowanych akcesoryów. Dwaj panowie, napatrzywszy się na nich, długo oczów oderwać nie mogli.

      – Mamy tedy czarno na białém – odezwał się, dowcipkując, hrabia Filip – dowód, jakie tu ten jegomość ma stosunki w wiecznym grodzie. Birbanta kawał, z oczów mu to patrzy!

      Zamiast odpowiedzi, hrabia August mruknął sam do siebie:

      – Gdzie ja tego człowieka widziałem? bo twarz ta mi niezmiernie znajoma! Co u licha!

      – Zbliżmy-no się, zrobimy mu nieprzyjemną niespodziankę – podszepnął złośliwie Filip.

      Z innych zapewne powodów milcząco przystawszy na to, hrabia August począł wolnym krokiem zbliżać się ku drzwiom kawiarni.

      Usłyszawszy chód, dziéwczę, bez trwogi i wcale niezakłopotane, zwróciło główkę ku przychodzącym, ale się z miejsca nie ruszyło. Po chwili zwolna obejrzał się na nich także pan Wiktor, z równym spokojem.

      Poznawszy hr. Augusta, pozdrowił go uśmiéchem i lekkiém głowy skinieniem. Dziéwczę, widząc że nadchodzący byli znajomi, uśmiéchnęło się do siedzącego i założywszy ręce na piersi, odeszło parę kroków w głąb izby.

      – Zastaliśmy pana w bardzo miłém towarzystwie! – oderwał się szydersko hrabia Filip.

      – Wistocie – odparł swobodnie, nie wstając z miejsca i nie zmieniając postawy, Wiktor. – Nie może być nic przyjemniejszego, nad świegotanie ptaszka na wiosnę, nad szczebiot takiego naiwnego dziéwczęcia, zwłaszcza gdy tak jest piękne, jak ta Pepita.

      Usłyszawszy wymienione imię swoje, dziéwczę się trochę zarumieniło; ściągnęło brwi czarne, ustąpiło krok jeszcze, ale nie uciekało.

      Obaj przybyli przyglądali się jéj zdaleka. Po piérwszym rumieńcu, już dalsza rozmowa i wejrzenia niewiele zdawały się obchodzić pannę Pepitę. Poprawiła tylko trochę chustynki i bose nóżki wycofała tak, aby je suknia wązka zasłonić mogła.

      – Robisz pan studya artystyczne, czy etnograficzne? – zapytał hrabia Filip.

      – Etnograficzne, psychologiczne, artystyczne, najrozmaitsze studya, to powołanie moje – odparł, nową nakładając fajeczkę, pan Wiktor. – Jest-to zadanie tych, co w życiu innego nie mają.

      Hrabia August usiadł tymczasem milczący przy tym samym stoliku i zażądał limonady. Hrabia Filip poszedł za jego przykładem.

      „Gdzie ja widziałem tego człowieka? ” zdawał się ciągle powtarzać sobie pocichu, wzrokiem badawczym wpatrując się w niego, hr. August.

      Postawszy trochę, Pepita, któréj wejrzenie padło raz jeszcze na siedzącego artystę, usunęła się powoli i znikła w drugiéj izdebce.

      – Darujesz mi pan – odezwał się po chwili hrabia August – ale jestem zmuszony zadać mu niedyskretne pytanie. Mylę się może, pamięć zamglona, podobieństwa jakieś łudzić mnie mogą, lecz widząc pana, coraz mocniejszego nabiéram przekonania, żeśmy się chyba już gdzieś, kiedyś w życiu spotykać musieli. Nie możesz mi pan tego wyjaśnić? Nazwisko jego jest mi nieznajome, ale twarz, twarz…

      Wiktor, który oczy miał spuszczone, podniósł je na hrabiego. Długo patrzył nań, jakby namyślając się, spojrzał na towarzysza i począł głosem urywanym:

      – Żeśmy się gdzieś na świecie spotkali, ta bardzo być może. Nie potrafię jednak panu hrabiemu wyjaśnić gdzie i kiedy. Zmuszony byłem, niestety, zerwać z moją przeszłością: dziś zowię się Wiktorem Gorajskim. O wielu rzeczach chciałbym i muszę zapomniéć, a radbym, żeby ich i drudzy nie pamiętali. Gdyby nie ta okoliczność, miłoby mi było przypomniéć się zaszczytnéj dla mnie znajomości pana hrabiego. Są położenia wyjątkowe, które godzi się jeśli nie poszanować, to miéć dla nich względy pewne.

      Hrabia August skłonił głowę i zamilkli. Odpowiedź ta hrabiego Filipa mocno zaintrygowała. Więcéj jeszcze zdumiéwało go to, że człowiek tak niepozorny, wyglądający na ubogiego jakiegoś artystę, wcale się nie żenując w towarzystwie dwóch hrabiów państwa rzymskiego, siedział rozparty na stole, nie zważając na nich, nie okazując im najmniejszego respektu.

      W téj chwili właśnie zapalał fajkę tytuniu, który ani z tureckim, ani z hawańskim, ani z Latabią najmniejszego nie miał pokrewieństwa, a cuchnął francuzkim kapralem.

      Limonadę żądaną przyniesiono im w prostych, dużych szklenicach, tak jak ją tam podawano wszystkim, od wyrobników począwszy.

      Hrabia Filip spoglądał na zielonawą szklankę z podejrzliwością przywykłego do kryształów człowieka.

      – Lokal pan sobie wybrałeś wcale niewykwintny – odezwał się po chwili. – Jedno co pana uniewinnia, to owa prześliczna Pepita. Nietrudno odgadnąć, że chyba ona mogła tu pana sprowadzić o téj godzinie.

      – Wcale się tego nie zapiéram – odpowiedział Wiktor. – Z wielką przyjemnością słucham szczebiotania tego ślicznego dziécięcia, medytując nad tém, jakim cudem z tak wdzięcznéj istoty, za lat dziesiątek może wyrosnąć tak straszliwa baba, jaką jest jéj cara mamma. Są bowiem do siebie charakterem, twarzami, krwią i duchem najzupełniéj podobne, a Pepita jest w swym rodzaju arcydziełem, gdy mammita stała się okropną potworą.

      – Ha! czas płaci, czas traci! – szepnął ironicznie hrabia Filip.

      – Ciągle się mówi o zagadkach życia – dodał Wiktor. – Ale ja prawdziwie nie wiem, co nie jest zagadką. My, świat, żywot nasz, jego błyski i cienie – to zagadki same… wszystkie ich tłumaczenia są śmiesznémi farsami!

      Zapatrzył się w stół. Hrabia August, nie spuszczając z niego oczów, słuchał go z uwagą wielką; Filip w głowie szukał tematu do opozycyi i znaléźć go nie mógł. Po pauzie dodał z wysiłkiem:

      – Najmędrsza pono rzecz głowy sobie nie łamać nad zagadkami, życie brać, jak Francuzi powiadają, au jour le jour, i iść spokojnie drogą, którą nas fatalizmy praw nam nieznanych prowadzą.

      – Tak, byłoby to doskonałém – począł Wiktor – gdyby każdy wykształcony, a sądzę że nawet każdy człowiek wogóle, nie miał w sobie dwóch ludzi. Jest-to osobliwy fenomen, nad którym się mało zastanawiano. Jeden z nas idzie z tym prądem, któremu się oprzéć nie może; drugi patrzy, zżyma się, krytykuje, radby sobie wytłumaczyć dokąd on sam chce iść, a dokąd prądy go pędzą. Jeden jest ciągłą afirmacyą życia, drugi negacyą jego. W każdym człowieku odbywa się, mniéj lub więcéj wyraźnie, walka tych dwóch prawie nieprzyjaznych potęg nieznanych.

      Dla hrabiego Filipa nieco dziwaczne, ale niezwyczajne postrzeżenie Wiktora już było zagłębokiém i zaniespodziéwaném, aby na nie mógł dorywczo odpowiedziéć. Zaciął usta, na wszelki wypadek nadając im wyraz ironiczny. Hrabia August, dotąd milczący, spojrzał z niejakiém zdziwieniem na mówiącego i przysunął się do stolika.

      – Jeżeli nie ciągle objawiają się te dwie siły – odezwał się – fenomen ten przynajmniéj zdarza się bardzo często w ludziach myślących. Psychologowie tłumaczą go dwiema władzami jednego ducha, płynącemi ze wspólnego źródła. Wszakże w jednéj machinie elektrycznéj dwa przeciwne téż powstają prądy. Dlaczegóżby z duszy jednéj nie mogły płynąć dwa strumienie, których przeznaczeniem stworzyć ruch i życie, a potém się zlać znowu?

      – Tylko że w nas one nie zléwają się nigdy – odparł Wiktor.

      – Dopókiśmy