– Czy chłopczyka weźmiecie z sobą? – zapytał jeden z nich z miną nieco niespokojną.
– To mój mały osiołek; przyda się do dźwigania ciężarów, – odrzekł Norwegczyk śmiejąc się. Chcę niechaj zobaczy Thorseng, niech będzie w zamku i na wieży w Breininge. Wszakże prawda, że z ciebie dobry, mały osiołek?
Następnie sam schwycił za jedno wiosło, bo wiatr był zbyt słaby, żeby można było użyć żagli; czółno przerzynając przezroczystą, zieloną przestrzeń, zostawiało za sobą jakby głęboką brózdę. Krystyan siedział z tyłu przy sterniku. Galaretowate gwiazdy morskie, czyli tak zwane Meduzy, leżały jak duże przezroczyste kwiaty na zwierciadlanej fali i cichemi swemi ruchami zdradzały życie w cichej wodzie; powoli znikał także widzialny, zielony grunt piasczysty, a malec nic już nie dojrzał prócz własnej swojej twarzy, która na jego ukłon równie grzecznym odpowiadała ukłonem. Teraz przerzynali prąd wody i popłynęli w obręb cieniu, który brzegi wyspy rzucają na morze. Ojciec chrzestny uchylił kapelusza, co zdawało się przypadkowem, lecz w samej rzeczy było dawnym zabobonem ojczystym, może ukłonem dla Nöka, którego władza tam jest największa, gdzie cień skały dochodzi do wody.
Przybiwszy do brzegu włożyli wiosła napowrót do łodzi i wysiedli na ląd wyspy. Ojciec chrzestny potajemnie rozmawiał z rybakami, ale Krystyan nie wiedział o co rzecz idzie; zresztą wszystko obce, co tutaj widział, cała naokoło obfitość zajęła jego duszę.
Coraz wyżej postępowali teraz między ogrodami i domami; drzewa tu i owdzie stały obarczone owocem, a duże pale podpierały uginające się pod swym ciężarem gałęzie. Dziki chmiel wił się wesoło przez płoty, a głęboko pod wzgórzem stała chałupa słomą kryta, gdzie patyki do chmielu tak były ustawione w porządku symetrycznym, że po części spoczywały na dachu, a zaś chmiel, jakby najobfitsze winne latorośle, zdawał się tworzyć gęste altany z bogatych w liście gałęzi. Przed każdym domem był ogródek kwiatowy; malwa wysoko sypała gęstym kwiatem, żółtym czy czerwonym; skwar był zato nierównie większy niż w otwartem polu. Obcy, przeniesiony znienacka w to ciepłe powietrze i w tę obfitą wegetacyę, mniemałby, że znajduje się w kraju południowym; Sund Swendborgski przypomniałby jemu niezawodnie okolice Dunaju. Prawda! tu było lato, piękne lato! Naokoło dzika mięta woniała w rowach, ocienionych czerwonym berberyzem i okwitłemi bzami.
– To będzie gorący spacer – rzekł ojciec chrzestny, lecz zarazem pocieszał się tem, że spotkają pewno jaki wózek, co ich zabierze.
Ani jednej chmurki nie było na niebie. Ptak drapieżny podleciał w górę i leniwym, głuchym ruchem skrzydeł powlókł się ponad lasem. Zdawało się, że cały upał dnia spoczywa na grzbiecie tego ptaka. Ojciec chrzestny był w nadzwyczajnym humorze: dla Krystyana z łodygi trzciny wyciął donośną trąbkę, potem gałązkę bzu pozbawił rdzeni i wyborną z niej zrobił piszczałkę. Wszystko to odbywało się w drodze i podczas najbardziej urozmaiconej rozmowy.
Teraz zaturkotał powóz, przed którym kurzawa leciała podobna do dymu po wystrzale armatnim; rzekłby kto, że stanęła i zawiśnie w powietrzu. Wózek zatrzymał się, oni wsiedli, a Krystyan dostał nawet duży liść kapusty, pełen czarnych, soczystych wisien; byłto podarunek od chłopa, który zdawał się znać dobrze ojca chrzestnego.
Za chwilę przybyli jescze do nich dwaj towarzysze podróży, ale konni.
Na spokojnych wysepkach duńskich nie znajdziesz żadnych rozbójników, a jednak dwaj nowi przybysze mieli pozór cokolwiek podejrzany. Każdy z nich w kieszeni bocznej miał pistolet, a strzelbę nabitą w ręku. Chłopu kazali, żeby stanął i spojrzeli na niego dziwnie badawczym wzrokiem; przetrząśli następnie słomę w wozie, a gdy nic w niej nie znaleźli, wybąknęli coś nakształt przeproszenia i odjechali szybko, tak jak przyjechali.
Podczas całej tej rozprawy ojciec chrzestny był jak najzupełniej obojętnym; chłop tylko uśmiechał się szyderczo.
– Jak na ten raz, – rzekł – nic nie ułowili.
– Ciężkie to musi być życie, – odpowiedział ojciec chrzestny. – W lecie to jeszcze jako tako; ale kiedy wiatr północny zahuczy nad morzem, niebardzo to chyba miło, całą noc przeleżeć w drodze, a to jedynie dlatego, żeby służyć za błazna rozumniejszym ludziom. Zresztą pilnujcie się, Jędrzeju, bo widać na was już mają oko! toć i ja, – dodał z uśmiechem, – mógłbym się dostać na złe języki, że z wami się zabrałem.
Kto byli ci ludzie? Czego szukali? Całe to zdarzenie długo zajmowało Krystyana; lecz wkrótce wyszło z pamieci pod nawałem coraz nowych zjawisk, któremi dzień ten był przepełniony. Ujrzał znowu stary zamek w Thorseng, gdzie raz już poprzednio był ze swemi rodzicami. Był to największy budynek, jaki widział kiedykolwiek, większy nawet niż kościoły w Swendborgu, ale znał go tylko zewnątrz i chyba tylko przez szyby zajrzał kiedy doń w środek. Teraz jakoś tak się trafiło szczęśliwie, że właśnie byli podróżni, którym pokazywano całe wnętrze; więc wraz z ojcem chrzestnym wszedł na wysokie schody, przebiegł długie korytarze i ogromne komnaty. Spoglądały na niego liczne portrety minionych pokoleń, obrazy ludzi, których śmierć oddawna już obróciła w pył i ziemię; do każdego z nich wiązały się jakieś klechdy i legendy, które takim starym malowidłom nader efektownego udzielają oświetlenia, podobnego do blasku pochodni przy posągach marmurowych. Portret tryskającej życiem i zdrowiem kobiety, uśmiechającej się w samowiedzy swej piękności, jakimże nas żalem przejmuje, gdy wspomniemy, że już stulecia minęły, odkąd przestała cieszyć się tem życiem!
Za żadne skarby świata Krystyan nie byłby chciał przenocować w starem baldachinowem łóżku, z szeleszczącemi, jedwabnemi firankami; w nocy niezawodnie obrazy wystąpiłyby z ram i z obić, a Niels Juul8 z mieczem w ręku byłby zasiadł na pstrym fotelu z wysokiemi poręczami. Nawet duże zwierciadła, w których można się przejrzeć od stóp do głowy, miały coś tajemniczego dla malca, który zwyczajny był przeglądać się tylko w lusterku ojca przy tualetce od golenia.
Dlatego też oddychał daleko lżej, gdy stanął znowu w otwartem powietrzu, a podwójnie ucieszył się, gdy przyszedłszy do chaty rybackiej nad brzegiem, otrzymał od gospodyni swobodny użytek z całego krzaku agrestu, zaś dzieci jej pokazały mu okręt, wyrobiony z drepki ojcowskiej, zdobny pawilonem i masztem, który płynął na słonej wodzie tak samo jak inne najlepiej uzbrojone statki. Duży, świecący owad przeleciał przypadkiem koło małego okrętu, usiadł na szczycie wzdętego żagla i trzepotał jaskrawemi, przezroczystemi skrzydełkami. Był to żywy passażer, którego mieli na pokładzie, a uniesione radością dzieci, skakały i klaskały w dłonie.
Tuż pod Thurö stał mały statek, jakiego używają do handlu między wyspami duńskiemi; ojciec chrzestny wsiadł w czółno i popłynął do ludzi na tym statku, z któremi miał dużo do mówienia. Krystyan pojechał z nim razem.
Morze było spokojne; słońce paliło żarem.
– Teraz i ty dostaniesz się do wody, – rzekł chrzestny. – Dziś aż zapomnieli zabronić nam tej satysfakcyi, bo myśleli, że to tylko przejażdżka lądowa.
Krystyan uśmiechnął się; rad on był popływać w tej jasnej, świecącej fali, bo w domu pozwolono mu tylko zdjąć pończochy i wejść do wody po kolana.
– To inna kąpiel, jak stać w domu w balii od prania i czekać, aż kiedy ci matka naleje na głowę kubek wody. Teraz zdejm suknie, mój gołąbku!
Krystyan rozebrał się. Wkrótce i Norwegczyk stanął w całej okazałości atletycznej swej postaci, podniósł małego i posadził go sobie na barana. Był to istny obraz świętego Krysztofora z dziecięciem.
Nagle cóś silnie plusnęło do wody i fala zamknęła się nad niemi; a gdzie znikli w głębi, tam wyskoczyły tylko