Była jasną blondynką, jasną jak słońce promienne…
Drobna jej, maluchna buzia; różowa i biała, śmiała się jakimś dziecinnym, naiwnym śmiechem, żłobiącym w pulchnych policzkach dwa rozkoszne dołki.
Z całej jej postaci zdawała się wydzielać woń właściwa różowym hiacyntom, a gdy ubrana w różową matinée1 przesuwała się ze śmiechem z pokoju do pokoju, jakaś srebrna smuga znaczyła jej przejście, smuga, którą pozostawia po sobie wschodząca jutrzenka.
Śmiała się ona zawsze, ta rozkoszna, jasnowłosa kobietka – śmiała się leżąc jeszcze w kołysce, potem u kratek konfesjonału – wreszcie u stopni ołtarza, gdy wlokła za sobą szumiący tren jedwabnej białej szaty.
Śmiech powitał nawet krzyk jej córki – bo nawet w cierpieniach umiała coś zabawnego wynaleźć.
Była bardzo pobożną i co dzień prawie biegała do kościoła.
Miała ładną książeczkę oprawną w kość słoniową i zbrudzoną na kartkach, które czerniły się modlitwą Za męża i rodzinę.
To była jej świąteczna książka – na co dzień miała wielkiego Dunina, którego czytała, strzelając oczkami na lewo i prawo lub przechylając główkę na atłasową kołdrę swego eleganckiego łóżka.
Lubiła łakocie i miała pod poduszką kilka daktyli, które jadła przebudziwszy się w nocy, chichocząc jak szalona.
Przepadała za wanilią i miała jej zawsze pełne kieszenie, lubiła grać w loteryjkę, przy tym szachrowała dość zręcznie.
Córkę swoją – małą, pucołowatą dziewczynkę – przezywała „Nabuchodonozorem2”, a męża „Rakiem”. Siebie samą, jakkolwiek miała na chrzcie św. imię Zofii, nazywała „Żabusią”. Często siadywała na dywanie i bawiła się z córką, przy czym następowała kłótnia o zabawki, które matka z córką wydzierały sobie wzajemnie.
Mąż, dobry, poczciwy filister3, urzędnik w jakimś towarzystwie asekuracyjnym, podkręcał wąsa i uśmiechał się z zadowoleniem.
– Dziecinna! Ach, jaka dziecinna ta moja Żabusia!
Ona z krzykiem zrywała się z ziemi, siadała na kolanach męża i rozpoczynała śpiewać…
Jechał pan,
Za nim chłop,
A za nim Żydóweczki
Pogubiły patyneczki4…
Śpiewając, wyciągała z mężowskich kieszeni pieniądze i z powagą dawała mu dziesięć groszy:
– Masz, Raku, na czarną kawę!…
Resztę pieniędzy chowała do toaletki. I Rak poddawał się tej tyranii, jakkolwiek dziesięć groszy dziennie, nawet dla urzędnika w towarzystwie ubezpieczeń, chyba za mało!…
Jakże się jednak sprzeciwić tej rozkosznej istocie, która z całą naiwnością patrzy mu w oczy i biały, pachnący karczek do pocałunków nadstawia? Brał Rak ową wytartą dziesiątkę i całował Żabusię, znajdując w tym wiele rozkoszy.
Była więc bożyszczem całego domu.
Kochał ją mąż, pomimo że tyranizowała go nieznacznie.
Kochało dziecko, pomimo że wydzierała mu zabawki i wyrywała włosy, czesząc dwuletnią dziewczynkę à la Mikado5.
Kochały sługi, pomimo że grymasiła bezustannie i czasem całe ranki siedziała w kuchni.
Nad wszystko jednak ubóstwiali ją rodzice.
Tych dwoje starych ludzi w Żabusi swej widziało uosobienie cnót i doskonałości wszelakich.
Żabusia – jedyne, wypieszczone dziecko – za wzór była wszystkim kobietom stawiana…
A gdy co wieczór zgromadzono się dokoła stołu oświeconego wiszącą lampą, Żabusia, wycinająca lalki z tektury lub lepiąca abażury, była punktem koncentrującym wszystkie spojrzenia.
Ku niej zwracano się, uśmiechano, przesyłano pieszczotliwe słowa.
Ona – różowa, biała, wesoła – poddawała się tym pieszczotom, tej wielkiej miłości, jaka ją otaczała, kąpiąc się niejako w cieple przywiązania i rozsiewając dokoła promienie szczęścia rodzinnego. Każdemu odwzajemniała się dobrym słowem, uśmiechem, a drażniąc Nabuchodonozora, głaskała dziecko po głowie; potrąciwszy sługę, uśmiechała się do niej, nazywając „poczciwą idiotką”…
Nie – stanowczo nikt się nie mógł na Żabusię gniewać, lecz przeciwnie, każdy musiał ją uwielbiać jako wcielenie dobroci, wdzięku i prostoty…
Była ona uosobieniem kobiecości.
Miała tyle tkliwości w spojrzeniu, w głosie, w ruchach łaszącej się kotki, że rozkosz było patrzeć, gdy na paluszkach skradała się, by uszczypnąć drzemiącego męża lub nasypać pieprzu w otwartą buzię córki…
Śmiała się przy tym rozkosznie i wdzięcznie przeginając, zasypywała pieszczotami przerażonego męża lub skrzywioną dziecinę… mówiła przy tym cieniuchnym głosikiem:
– Nie gniewaj się na Żabusię!…
Więc mąż uśmiechał się do tego białoróżowego zjawiska, dziękując Bogu, że dziecinne usposobienie żony pozwoli mu nie lękać się o naruszenie z jej strony wierności małżeńskiej…
I rzeczywiście – kręcąca się po domu z wesołą piosenką na ustach, ubijająca piankę w kuchni, przyszywająca guziki do mężowskiego palta lub nicująca6 krawaty, była uosobieniem kochającej żony i „milutkiej” kobiety.
Miewała jednak chwile, w których przychodziły jej na myśl poważniejsze refleksje.
Na przykład po przeczytaniu Pani Bovary, zamknąwszy książkę, usiadła u nóg męża.
W ręku trzymała kawałek newchatelu7, lecz nie gryzła go, ale pogrążyła się w zadumie.
Mąż, czytając „Kuriera”, nie przerywał ciszy.
– Wiesz, Raku – wyrzekła wreszcie – ta kobieta to zdradzała męża… niegodziwa, prawda?
– Hm – odparł zagadnięty – jeżeli mąż był niedołęga…
Lecz nie mógł dokończyć.
Żabusia porwała się nagle jak szalona.
– To nie upoważnia! – wołała – i ty, Raku, jesteś niedołęgą, a przecież cię nie zdradzam!…
– O – protestował mąż.
– Nie ma… o! Upiec na rożnie taką kobietę… nic jej nie usprawiedliwia… to potworne!… W dodatku pani Bovary miała dziecko, o, takiego Nabuchodonozora!…
I tu Żabusia, porzuciwszy ser, chwyciła w objęcia córkę, która głośnym krzykiem zaprotestowała przeciw temu gwałtowi.
Rodzice tymczasem spoglądali po sobie.
O, tak! – oni wychowali Żabusię w świętych tradycyjnych przepisach cnoty i surowości. Ona wie, czym się brzydzić na świecie, co jest nikczemnością, fałszem i podłością…
To anioł!
Anioł domowego ogniska, który śmiechem swym troskę z czoła męża spędza, jest chlubą i podporą rodziców, troskliwą i czułą matką!…
To anioł ta Żabusia, kręcąca się w tej chwili po pokoju z szelestem jedwabnego szlafroczka…
Uosobienie wdzięku, miłości, niewinności, cnoty!…
Nagle Żabusia zatrzymuje się w tańcu.
Spogląda na zegar i kołysząc się, z wolna podchodzi ku mężowi.
– Żabusię głowa boli! – mówi, sadzając córkę na kolanach męża. – Żabusia pójdzie na spacer…
– Będę