W chatce, wiszącéj u ściany jaru, nie było snadź nikogo, bo za rubinowemi okienkami panowała cisza zupełna. Nagle załopotały w powietrzu skrzydła; górą przeleciały gołębie i sznurem usiadły na dachu chaty. W téjże prawie chwili, na ścieżce, wiodącéj ku przedmieściu, zatętniał bieg szybki; Władek zziajany, z włosem rozwianym i roztwartą u piersi koszulą, przypadł do węgła chaty, wyciągnął w górę ramiona i, w mgnieniu oka z chyżością i zwinnością kocią, wdarłszy się na ścianę, stanął na dachu. Wtedy ukazała się téż biegnąca ścieżką Marcysia i, bez tchu prawie, z widoczną wprawą w tego rodzaju ćwiczenia, czepiając się wystających belek ściany i gałęzi rosnącego tuż młodego drzewka, poszła w ślady towarzysza. Po chwili stali oboje na dachu chaty i, szeroko, prędko oddychając, głośno śmiać się zaczęli.
– Oto udało się! – zawołał Władek.
– Udało się! – powtórzyła dziewczynka i, schyliwszy się, wzięła w obie dłonie różowego gołębia-przewodnika.
– Dobry Lubuś! kochany Lubuś! – mówiła przerywanym jeszcze od zmęczenia głosem i całowała jedwabiste skrzydła i czupurną główkę ptaka.
Władek tymczasem oddawał się praktyczniejszemu zajęciu. Otworzył klapę, zamykającą drewniany, o wązkiém okienku, rodzaj gołębnika, na-pół okrytego zielskiem i latoroślami, obrastającemi starą strzechę dachu, i poumieszczał w nim wszystkie z kolei, za Lubusiem przybyłe, gołębie. Skończywszy, zamknął klapę i usiadł.
Dach był dość spadzisty, ale dzieci wygodnie siedziéć na nim mogły, bo starość wyłamała go w zagłębienia i wypukłości liczne. Plecami wsparci o mały gołębnik, nagie stopy oparły o giętkie płonki wierzbowe, które zasiał tam wiatr, nanoszący co roku warstwą piasku szczyt staréj chaty.
– Ot i dobrze! – zaczął Władek – staréj w domu niéma, to i nic wiedziéć nie będzie o naszych dzisiejszych gościach… gdyby wiedziała, toby mnie, jak zawsze, męczyła: „a gdzie pieniądze, coś wziął za gołębie?” I oddać-bym musiał choć połowę… A tak, jutro sprzedam i nic nie oddam!…
– A co ty z temi pieniędzmi zrobisz? – zapytała Marcysia.
– Ot co? najem się i piwka sobie wypiję… takim zawsze głodny, że aż strach… Stara dziś kiełbasę jadła i piwo piła, a ja tylko, patrząc, ślinkę łykałem… taka już ona… mnie kawałek suchego chleba da i krupniku czarnego odrobinę, a sama i ze znajomymi swymi hula sobie!
– Aj, zapomniałam! – zawołała nagle Marcysia.
– Czegoś zapomniała?..
Zamiast odpowiedzi, dziewczynka wyjęła z za koszuli dwa duże obwarzanki i, śmiejąc się na głos cały, pokazała je chłopcu.
Wyciągnął po nie rękę.
– Daj! – zawołał.
– Czekaj! dam sama! ot masz!
I oddała mu jeden z obwarzanków, a drugi chciwie do ust własnych poniosła.
– Jezu! Marya! dobrze, że nie zgubiłam! – zawołała po chwili.
– Aha! – odpowiedział Władek – mogłaś zgubić! leciałaś, jak waryatka!
Dziewczynka pochyliła się i figlarnie mu w twarz spojrzała.
– A co? – zapytała – smaczne?
Władek skrzywił się.
– Nie bardzo! – odrzekł – ale co robić! Kiedy taka już niedola nasza, to i suchy obwarzanek lepszy, niż nic! a zkąd ty to wzięłaś?
Wyciągnęła palec w kierunku miasta.
– Tam, na ulicy, jakaś pani dała mi trzy grosze, to i kupiłam…
– Żebrałaś? – zapytał chłopak.
– A jużci!
– No, no! – mówił, wstrząsając głową – jakie te dziewczyny szczęśliwe! im zawsze prędzéj dadzą, niż nam… Mnie już dawno nikt nic dać nie chce…
– Bo ty już wielki, a ja jeszcze mała.
– Wielki! ot szczęście! to i więcéj jeść mi trzeba… a zkąd ja wezmę… Stryj ciągle gada, że do rzemiosła mię odda, ale obiecanka cacanka a głupiemu radość… I co mi tam zresztą rzemieślnikiem być? ot żeby tak panem sobie zostać, to co innego…
Marcysia nic nie odpowiedziała. Gryzła obwarzanek, a po chwili wyciągnęła palec w kierunku jednego z mniejszych domów miejskich i zawołała:
– O! widzisz! to dom pana ogrodnika, który ciebie przeszłego roku do kopania najmował. Ot tam to ślicznie! aj! jak ślicznie!
– A ślicznie! – potwierdził Władek – bo ogrodniczysko strasznie bogate! jak ja będę bogatym, to sobie ten dom kupię.
A po chwili dodał:
– Z tobą ożenię się i będziemy tam sobie razem mieszkać!…
Dziewczynka uśmiechnęła się.
– O, to dobrze będzie! – rzekła i poważniéj zapytała:
– A zkąd ty, Władek, weźmiesz bogactwo?
Władek zamyślił się, a potém odpowiedział:
– Albo ja wiem zkąd? ale, że zkądciś wziąć muszę, to muszę. Tak mi już zbrzydło to psie życie… że aż…
Splunął, a potém prawił daléj:
– Bo czy sprawiedliwie na świecie? jeden ma wszystkiego po uszy, a drugi nic… jeden paniczem sobie jest, nie wiadomo za co, a drugi takim ot obdartusem, jak ja… także niewiadomo za co! Ciotka wymawia ciągle, że tylko karmić mię musi, a nic ze mnie nie ma? Ciekawym, co ona ze mnie może miéć? W przeszłym roku kopałem po ogrodach i zielsko taczkami woziłem, to i cóż? czy lepsza dla mnie była? gdzie tam! jeszcze, pod jesień jakoś, ojciec przywlókł się do chaty i wybił mnie… Ot dobrze tobie, że ojca nie masz… bił-by…
Marcysi usta zadrżały jakby do płaczu.
– Matka bije… – szepnęła.
– Ej, to tylko czasem, jak upije się! – pocieszał Władek – a jak trzeźwa, to całuje, piosenek uczy i bajki gada… mnie nigdy nikt dobrego słowa nie powié… Aj nędza!.. Ot tak czasem człowiek ze zgryzoty rzucił-by się w tę sadzawkę…
– Aj, aj! – przeraźliwie krzyknęła Marcysia.
Władek spójrzał na nią ze zdziwieniem.
– Czego wrzeszczysz? – zapytał.
– Tak przelękłam się! – skarżyła się dziewczynka – żebyś ty rzucił się w sadzawkę, tobyś utonął i umarł.
– No,