Rozdział I
Była to okolica bardzo malownicza. Nie dostrzegało się tu ani skał urwistych, ani przepaści przerażających, tylko pagórki uśmiechnięte, okryte zielenią drzew; trawniki gęste i szerokie strumyki, użyźniające łąki ubarwione kwiatami.
Rozrzucone tu i owdzie na płaszczyźnie ładne domki bieliły się pomiędzy drzewami, dobrobyt panował w okolicznych wioskach, i śpiew rolników zlewał się często ze szczebiotem ptasząt.
Jak tylko w początkach XIX wieku utworzyła się w blizkości tych miejsc tak świeżych, wesołych, uroczych, zielonych, kopalnia węgla, natychmiast zmieniła swoje oblicze cała powierzchnia kraju.
Kłęby dymu pokryły atmosferę, jakby kirem żałobnym; woń kwiatów zastąpiły jadowite wyziewy, a echa rozlegały się li tylko brzękiem łańcuchów i skrzypieniem trybów maszynowych.
Ludzie, pracujący przy kopalni, wyglądali tak dziko, że wieśniacy przypatrywali im się z pewnego rodzaju bojaźnią.
Niektórzy z mieszkańców często zbliżali się do krawędzi studni, służącej jako wejście do kopalni węgla, ale nikt z nich nie miał odwagi wejść do podziemi.
Powiadano bowiem, że od chwili, kiedy kopacz wstępuje w koszyk, zawieszony nad przepaścią, w którym spuszcza się do wnętrza kopalni, życie jego zostaje w ciągłem niebezpieczeństwie. Podczas przeprawy bowiem trzeba się było ciągle obawiać i niebezpiecznego spotkania z drugim koszem, idącym w górę.
Przy wymijaniu odpycha się go nogą, ale jeśli przytem wykona się jaki ruch niezręczny lub oprze się ręką o gładką i ślizką ścianę studni, wówczas kosz zaczyna gwałtownie wirować, i siedzący w nim, straciwszy przytomność, spada na dół.
Jeśli tego wypadku szczęśliwie uniknie, może się urwać sznur, upaść kosz, oberwać jaki odłam kamienia i zabić lub zranić zjeżdżającego.
Wewnątrz kopalni jeszcze większa obawa niebezpieczeństwa, gdyż zdarzają się wypadki zawalenia się sklepień, oberwania się ścian bocznych, wybuchu gazów piorunujących, zalania wodą, słowem, życiu górników ze wszech stron zagraża tysiące niebezpieczeństw, większych i okropniejszych, niż w czasie walki na polu bitwy. Pozbawieni powietrza i światła, brodząc w błocie pod sklepieniem mokrem i nizkiem, zgięci, bez możności wyprostowania się, pracują często w postawach takich, że trudno pojąć, jak mogą w ten sposób trwać po kilka lub kilkanaście godzin bez przerwy.
Zadziwieni tem opowiadaniem wieśniacy oddalali się z przekonaniem, że los ich jest istotnie szczęśliwszym od doli biednych górników, połowę życia we wnętrzu ziemi przepędzających.
Mimo tego znalazła się przecież młoda dziewczynka, która zapragnęła poświecić się pracy górniczej1.
Młodziutka, zaledwie czternastoletnia, miała ojca chorego, widziała go w cierpieniach, więc postanowiła nieść mu pomoc według sił i możności.
Jan Iward żył niegdyś w dostatkach, ale różne niepowodzenia wyzuły go ze wszystkiego, co posiadał.
Zamieszkawszy na wsi z dwiema córkami, Maryą i Anną, dopóki mógł – pracował na zaspakajanie potrzeb domowych, ale złożony dotkliwą chorobą, przykuty do łoża boleści, spostrzegł, że wkrótce całej rodzinie grozi straszna nędza.
Starsza córka, Marya, wylewała obfite łzy, pracowała bez wytchnienia, lecz w nieszczęściu nie miała tej koniecznej dzielności charakteru, który pomaga, aby walczyć z wszelkiemi przeciwnościami i pokonywać przeszkody jedne po drugich.
Anna, młodsza jej siostra, była charakteru zupełnie innego: zastanawiająca się, rozważna, niczem się niezrażająca.
Matka ich już nie żyła, ojca obie kochały bardzo, ale gdy Marya nie zastanawiała się, że przewyższał wielu szlachetnością duszy, rozumem i niczem nieustraszoną odwagą, Anna umiała oceniać w nim wszystkie te przymioty, i z miłością ku niemu łączyć bezmierne uwielbienie.
Gdy mu się z ust wyrwała skarga, Anna czuła, że jej serce omdlewa, bo pojmowała, że cierpiał męki nadludzkie.
Wtenczas to, myśląc, że drobna kwotka pieniędzy wystarczyłaby, aby mu kupić to, co mogłoby przynieść ulgę w cierpieniu, a może i uzdrowienie, sądziła, że nie było pracy, którejby, dla zdobycia owej kwotki, nie zdołała dokonać.
Ale któżby chciał dać jakąkolwiek pracę dziewczęciu na pozór tak wątłemu?
Pewnego dnia atoli zdawało się jej, że znalazła sposób urzeczywistnienia swoich marzeń.
Od chwili otwarcia kopalni węgla powstało w okolicy mnóstwo lichych lepianek, nędznie skleconych i pobielonych wapnem, które służyły za mieszkania dla górników i ich rodzin.
Nadto powiedziano jej, że do pracy w kopalni używano również wyrostków, i że zarobek ich był dość znaczny. Anna postanowiła skorzystać z tego.
Pewnego dnia, na chwilę przed powrotem robotników, idąc ulicą, utworzoną przez dwa szeregi domków, zatrzymała się przed jednym z nich.
W tejże chwili z drugiej strony pokazał się chłopaczek ośmioletni, idący powoli, jakby znużony zbytnim poprzednim wysiłkiem.
Stojąca na ganku domu kobieta, ujrzawszy go, mruknęła coś i weszła do wnętrza mieszkania, chłopaczek zaś przyśpieszył kroku, lecz kiedy już dobiegał do ogrodzenia, potknął się i upadł.
Anna podbiegła z pomocą i krzyknęła z przestrachem, zobaczywszy krew, która sączyła się po twarzyczce chłopca.
Zaczęła go uspakajać, ocierać…
Matka, spostrzegłszy to, rozgniewała się na chłopca za nieuwagę, a Annę zaprosiła do wnętrza mieszkania, oświadczając, że ją uczęstuje za grzeczność i dobroć serca, jaką okazała jej synowi.
Pokoiki były dość starannie utrzymane: znajdował się w nich zegar, wielka szafa, łóżko nakryte perkalową kołdrą, a na półkach przy jednej ze ścian kuchni świeciły starannie poustawiane naczynia miedziane i sprzęty gospodarskie.
Od tyłu okna wychodziły na mały ogródek, w którym zwykle górnicy ze szczególną starannością utrzymują kwiaty. Na stole pod oknem stała przygotowana wieczerza z gorącem jadłem, do której z pośpiechem zasiadł zaraz młody chłopczyna i z tak wielką chciwością począł zajadać, że aż Annę to zadziwiło.
– Dziwisz się, panienko – rzekła matka – że mój zgłodzony chłopczyna ledwie się nie zadławi przy jedzeniu?… Ależ biedaczek od pół doby nic miał w ustach, oprócz szklanki mleka i kawałka chleba!
– Od pół doby! – powtórzyła Anna z wielkiem podziwieniem. – I dlaczegóż?…
– Dlaczego? dlaczego? – przerwała kobieta. – Bo jest traperem, a traper na chwilkę zejść ze swego stanowiska nie może.
– Czy zajęcie trapera bardzo jest ciężkie?
– Nie, panienko! – odrzekł chłopczyna – praca łatwa, ale niezmiernie nudna i przykra. Ja nic więcej nie robię, tylko całe dwanaście godzin, od szóstej rano do szóstej wieczorem, siedzę skulony we framudze, tak wielkiej, jak kominek pokojowy i trzymam sznurek od klapy. Jest to rzecz niezmiernie łatwa i każdy potrafi to zrobić, ja też sznurek ciągle trzymam, a gdy usłyszę głos człowieka, wiozącego małym wózkiem węgle, odmykam klapę, i po przejściu jego znowu ją przymykam. Nad tą robotą nie namęczę się, tylko nudzi mi się straszliwie, bo w ciemnicy nie widzę nic, nawet własnej ręki, i nawet jednego słówka nie mam do kogo przemówić. Nieraz zdaje mi się, że nie mam oczów, i dopiero dotknąwszy się ich ręką, przekonywam się, że je posiadam.
– A dlaczegóż nie prosisz o światło? – zapytała Anna. – Mógłbyś brać ze sobą książkę i czytać ją…
– Ach, panienko! – odrzekł chłopczyna z westchnieniem – kiedy czytać nie umiem…
– Nie było czasu myśleć o nauce! – szepnęła matka – już od roku pracuje w kopalni. Życie drogie, musi więc chłopiec na siebie zarabiać, bo inaczej nie dalibyśmy sobie rady.
– To może syn pani mógłby być użytym w kopalni do innego zajęcia?
– Lżejszego, panienko, już niema… Chybaby nosił węgle,