Anioł kopalni węgla. Жюль Верн. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Жюль Верн
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Приключения: прочее
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
jakże pani może dziecię swoje skazywać na takie męczarnie!

      – Trudno, moja panienko, trzeba żyć, a on, choć młody, jednak zarabia dziesięć pensów dziennie.

      – Dziennie dziesięć pensów! – zawołała Anna z radością – ach! to więcej, niż mi potrzeba. Powiedz mi, błagam cię, czy w kopalni używają do roboty małych dziewczyn?

      – Używają, owszem, ale jest to praca niezmiernie ciężka.

      – O, pani! – zawołała Anna tonem najgorętszej prośby – wystaraj się dla mnie o taką pracę, choćby za połowę tej zapłaty, którą dają innym, a ucałuję ci ręce i nogi.

      Gdy to Anna mówiła, młody robotnik, który przed chwilą wszedł do izby, spojrzał na dziewczynkę ze współczuciem, i udając, że się rozmowie nie przysłuchuje, zwracał jednak na wszystko pilną uwagę. Łucya, (tak się nazywała matka chłopczyny), wysłuchawszy prośby Anny, pokręciła głową i odrzekła:

      – Dla ciebie, panienko, praca w kopalni na nicby się nie przydała! Wyglądasz, jak pani, jesteś wątła i bojaźliwa, umarłabyś z utrudzenia, jeżeli nie ze strachu podczas spuszczania się do kopalni… Szukaj innego zajęcia!

      – Wszędzie go już szukałam, ale nadaremnie.

      – Ależ chyba nie wiesz, że górnicy są narażeni na największe niebezpieczeństwa?

      – Wiem o tem, i na tych właśnie niebezpieczeństwach opieram moje nadzieje. O, gdybyś pani wiedziała, co cierpi mój ojciec!… W chwili, gdy pozostaje samotnym, zalewa się łzami, trapi go choroba, martwi bieda w domu i przyszłość nasza… Pod brzemieniem cierpienia ugina się, choć taki mężny, silny i odważny. Bylejaki zarobek uspokoiłby go, zapewnił większe wygody, i na twarz jego, tak zacną i kochaną, sprowadził uśmiech zadowolenia, tyle przez nas upragniony. Zarobku zatem potrzebuję koniecznie, choćby mi przyszło przytem narażać się na największe niebezpieczeństwa. Dopomóż mi, pani, do wynalezienia jakiegokolwiek zajęcia w kopalni, a ujrzę cierpienia mego ojca uspakajające się, ujrzę go zasypiającego spokojnie!

      Mówiąc tak, z nadzwyczajną gwałtownością łamała ręce, i gęste łzy spłynęły po jej twarzy.

      Anna była panienką niezmiernie delikatnego i łagodnego usposobienia; cera jej twarzy, zręczność i wdzięk w poruszeniach, drobne i delikatne jej ręce świadczyły, pomimo ubóstwa jej ubioru, że nie była stworzoną do pracy, której poświęcić się chciała.

      Łucya patrzała na nią z litością, połączoną z uszanowaniem.

      – Biedne dziecię! – rzekła – to, o co mnie prosisz, nie odemnie zależy. Wszystko, co mogę zrobić, to jedynie przemówić za tobą. Przyjdź jutro wieczorem, mój mąż przedstawi swoim przełożonym twoją prośbę i uwiadomi cię, jaką dadzą odpowiedź.

      Anna podziękowała serdecznie, i wyszła z wielkim bukietem kwiatów, który jej Łucya z własnego ogródka ofiarowała. Młody robotnik, którego widzieliśmy z taką uwagą przysłuchującego się rozmowie Łucyi z Anną, był dość blizkim, choć przez Annę nieznanym jeszcze jej krewnym.

      Ojciec jego, właściciel kopalni, gdzie pracował mąż Łucyi, był stryjecznym bratem ojca Anny.

      Z początku młodzieniec, usłyszawszy o ubóstwie rodziny swojej, chciał prosić ojca o materyalną pomoc dla krewniaków, wnet jednak zmienił zamiar. Wiedział on, że pan Iward odrzuciłby wszelkie pieniężne wsparcie nawet od rodzonego brata. Postanowił więc pomódz im inaczej, mianowicie dać zarobek Annie.

      To też, spotkawszy Annę, wychodzącą już z mieszkania, nie przedstawił się dziewczęciu, lecz ujął je za rękę i rzekł głosem głęboko wzruszonym:

      – Odwagi, dobra panienko, odwagi! Opatrzność będzie czuwała nad tobą, bo dobrych dzieci ze swej opieki nigdy nie wypuszcza.

      Anna, oddalając się, rozmyślała o konieczności ukrycia przed ojcem tego, co robić zamierzała, i o wynalezieniu powodu swej nieobecności, która miała trwać dnie całe.

      Gdy za powrotem zapytał ją, gdzie tak długo bawiła, odrzekła, rumieniąc się i pokazując kwiaty:

      – Mój ojcze, byłam u pani Łucyi, bardzo dobrej i uczynnej osoby, która przyobiecała mi wynaleźć jakieś płatne zajęcie.

      – Tobie, moja córko?

      – Tak, ojcze! Czyż nie jestem w wieku odpowiednim do pracy?

      – Niestety, jeszcze jesteś młoda i wątła. Najlżejsza praca może ci zaszkodzić.

      – Zdaje ci się, mój ojcze! Wreszcie, choćbym miała doznać trochę utrudzenia, to czyż za nie nie byłabym stokrotnie wynagrodzoną, widząc cię, ojcze, spokojniejszym, i nie tak jak dotychczas zakłopotanym?

      – O, jeżeli tak, moje dziecko, niech ci Bóg dopomaga i błogosławi! Szukaj pracy, przyda ci się ona w przyszłości, gdy wreszcie Bóg ulituje się nade mną!

      Nazajutrz wieczorem Anna, umocniona w swem postanowieniu, wymknęła się i pobiegła do pani Łucyi, od której dowiedziała się z wielką radością, że jej prośba została przyjętą.

      Dobra kobieta udzieliła jej mnóstwo rad i przestróg, co do nowych obowiązków. Umówiono się, że jutro, skoro świt, Anna przyjdzie do nich, aby pierwsze zejście do kopalni odbyć w towarzystwie Toma, męża Łucyi, który przyrzekł wziąć ją pod swoją opiekę.

      Biedna Anna! Jakież wzruszenia miotały nią, gdy przed ranną jutrzenką opuszczała dach ojcowski…

      Na szczęście pan Iward używał właśnie tych krótkich chwil spoczynku, które mu się tak rzadko zdarzały.

      Anna zachowywała się ostrożnie, aby go nie zbudzić. Uściskała serdecznie Maryę i wyszła z domu z duszą tak przygnębioną, jakby już nigdy nie miała powrócić.

      U Łucyi już na nią czekano, zaraz też wszyscy ruszyli w drogę, i wkrótce zatrzymali się przy studni, która służyła za wejście do kopalni.

      Aby dać pojęcie, jakiem było podówczas wejście do kopalni, przytoczymy tu ustęp ze współczesnego dzieła, poświęconego opisowi „Europy Przemysłowej”:

      Co to jest zstąpienie do kopalni węgla?… Oto wyobraźmy sobie, że stoimy na szczycie wieży kościoła „Notre Dame” w Paryżu. Malutki okrągły statek zwany benne, czyli poprostu koszyk, mający zaledwie dwie stopy głębokości, opuszcza się przed nami, chwiejąc się na końcu grubej liny, i oddalony od muru na całą długość ręki.

      Gdy czas wsiadać, żegnaj się z niebem i obłokami, schylaj się nad przepaścią, tak, iż można stracić równowagę. Chwila straszna; musisz stąpnąć jedną nogą w kosz, nie więcej jak jedną, bo druga się nie zmieści, i spuszczasz się w bezdeń, wirując bez chwili przystanku to w prawo, to w lewo.

      Anna uczuła zawrót głowy, gdy trzeba było przebyć próżnię, aby wejść w powietrzny statek. Jak mogła, tak się powstrzymywała, aż wreszcie z przerażeniem krzyknęła:

      – Ach, podtrzymajcie mnie, bo upadnę!

      – Śmiało, odważnie!… – odezwał się tuż przy niej jakiś głos.

      Anna odwróciła się, i ujrzała Franciszka, owego wczoraj poznanego robotnika, który jej powtórzył:

      – Odwagi, panienko! Bóg strzeże i wspiera słabych!

      Zresztą silna, szorstka ręka Toma już ją trzymała bez najmniejszej trudności, gdyż dla górników zjeżdżanie do kopalni jest zwyczajnem i spowszedniałem.

      Odurzona Anna trzymała się mocno liny, do której był przywiązany kosz; na szczęście, mogła w nim umieścić obie swe nogi.

      W miarę tego, jak spuszczała się pod ziemię, udręczenie jej zwiększało się; widziała