I jednej nocy gdy po łzach usnęła, ujrzała się powtórnie w pokoju starościnej rozwidnionym wiosną, staruszka siedziała przed nią w swem krześle z twarzą pogodną ale surowszą.
– Ty płaczesz jeszcze dziecko moje, odezwała się do niej, a nie chcesz posłuchać głosu mego… ty jedna przecie uratować go możesz. Przeżegnaj się krzyżem Pańskim, pójdzie za tobą Anioł stróż i modlitwy moje – a śmiało w imię Boże!
I cień znikł znowu rozpływając się w obłoku, ujrzała go jak ulatywał pod niebiosa, jak w nie jasnemi wchodził wrotami. Ale jeszcze wahała się Anusia, w kilka tygodni sen się powtórzył raz trzeci. Uzbrojona więc odwagą nową, Anna wstała postanawiając wszystko uczynić co można, by do Warszawy się dostać.
– Będę – mówiła w duchu – ścigać go okiem niepostrzeżona, zakryta, śledzić, upatrywać, a uchowaj Boże nieszczęścia, może potrafię go ratować, przychodząc z umarłej przestrogą, z pomocą drobną ale serdeczną. O! gdybym go potrafiła wyrwać ze szponów tych ludzi co go już otoczyć musieli!! Nie! on nie zginie, ja nie dam mu rzucić się w przepaść. A potem, wstąpię do klasztoru i spokojna o niego, modlić się będę i płakać po nim do śmierci – bo nikt, nikt go tak kochać nie będzie!
Ale jak było ojca nakłonić, jak pociągnąć za sobą starego, co z krzesła ledwie się chciał dźwignąć, resztę życia uprzykrzonego snem zbywając?
Anusia nie mało sobie nałamała głowy od czego tu zacząć, ale westchnąwszy do Boga i rozdobruchawszy wprzód ojca, jednego wieczora, zagadła go z nienacka.
– Mój kochany ojcze, jakby to dobrze było i wesoło, żebyśmy pojechali odwiedzić stryja w Warszawie. Przyznam ci się że mi tu trochę nudno, a i ty się nie bawisz. Wszak by to nieźle było, nieprawdaż?
Sieniński popatrzał wielkiemi oczyma i przeżegnał się w milczeniu.
– A co tobie w głowie? – zapytał – toś ty widzę oszalała, zachciewa ci się podróży. Czy to ty podczaszyna czy podczaszanka? Dobrze nam tu cudzy chleb jeść, warzone i pieczone nie rozwiązując worka, to siedźmy i nie dziwaczmy. Jeszczeby czego nie stało, żebym i ja z tobą oszalał i zakasawszy poły ruszył do Warszawy.
Anusia zamilkła, spodziewała się tego, ale myśl była rzucona, reszta zależała od Boga,… okoliczności… powolnego przekonania. Nie zrażało ją wcale oburzenie starego, który syczał, gderał i drwił z córki dopóki nie usnął.
Nazajutrz Anusia swoje.
– Śmiałeś się tatku ze mnie – zawołała – i może miałeś powody, ale doprawdy nie tak to ja głupio mówiłam. Ot, wy się tu postarzejecie przed czasem, tam byście się rozruszali, ożyli, przypomnieli lepsze czasy. A co się tycze kosztu – juściżby nam tam brat kawałka chleba nie pożałował, a tutejsza pensyjka i ordynarja gracjalisty, zaoszczędziłaby się, byłby to czysty zysk.
Sieniński pokręcił głową.
– A jaki z niej filut – rzekł – no! no! już mi się wyrachowała z czystym zyskiem. A któż ci powiedział, że brat nie pożałuje, to skąpiec jakiego świat nie widział.
– Stary kawaler, bezdzietny, choć oszczędny, dla swoich nie poskąpi pewnie.
– Jak to nie? czemu nie? poskąpi, bo mu miło skąpić – racji nie pytaj. Darmoby może jaki tydzień pokarmił, a dalej skwaśniałaby nam strawa od humoru gospodarza.
– Ja nie sądzę – odpowiedziała Anusia – albo to taka jak ja gosposia, na nicby mu się nie przydała? toćbym za nasz chleb odpracowała; wprowadziłabym mu ład, oszczędność, gospodarstwo.
– Ot, jakto znać że asanna mego brata nie znasz; a jemu to na co? czy to myślisz że on gospodaruje? – Wiemci ja sam i od ludzi jak żyje. Kupi zrana bułeczkę za trzy grosze i mleka za dwa, to ma śniadanie, na obiad pójdzie, za osiem groszy flaków spakuje i syt – w spiżarni mu szczury gospodarują…
Anusia pokiwała główką, źle się jej wiodło, ale nie zrozpaczyła.
– Choćby i tak – rzekła – albo to mu nie rozweselim samotności, wszakże to coś warto?
– Albo to w mieście może kto być samotny, jemu spokój potrzebniejszy moje dziecko – mało mu tam nahuczą pod oknami, a zechce ludzi, to tylko na ulicę wyjść.
– Toć kogoś kochać potrzebuje, a niema.
– A! a! – zaśmiał się stary – a siebież on nie kocha za wszystkich?? i szkatułkę drugą?
Anusia dała pokój, czekała trzeciego wieczora, a gdy zmierzchało, póki stary się nie zdrzemnął, znów rozpoczęła o Warszawie.
Sieniński już splunął.
– I co to znowu, czy już temu końca nie będzie? – zapytał – a toć się widzę uwzięła bzdurstwem mi głowę męcić?
– Daruj tatku, ale wiesz, że kobiecie jak się czego zechce…
– To aż kańczugiem wypędzać trzeba ochotę.
– Tego się ja nie boję – uśmiechnęła się Anusia – wyszliśmy z tych czasów, kiedy bić było potrzeba, ja już nie dziecko.
– A ja sił w ręku nie mam! – westchnął starzec.
– Ale doprawdy – dokończyła córka – ja się nie wyrzekam tej myśli, żeby jechać do Warszawy.
– Boję się żebyś na tem nie sfiksowała – mruknął Sieniński – co ci to jest?
– Zważ tylko ojcze, jakbyś ty się tam przydał podczaszycowi: tam go obsiedli oszusty, próżniacy, darmozjady, karciarze – sam w nim przeczuwasz żyłkę do utraciuszostwa, strzeż Boże, przyplącze się co gorszego? Czybyśmy naówczas przydać mu się nie mogli?
– My? albo to nas posłucha?
– Ciebie ojcze? czemuż nie, pewna jestem bo cię zawsze kochał.
– A i ja go kocham, tożem go na ręku wypiastował! – mruknął z westchnieniem stary.
– Widzisz ojcze, westchnąłeś, żal ci go, a poratować nie chcesz?
– Nie chcę!! ja nie chcę? Radbym z duszy, ale co może taki jak ja człowiek, zestarzały i bezsilny?
– Przy pomocy Bożej, wiele – żywo odparła Anusia, widząc, że nareszcie trafiła na czułą strónę – jestem pewna, że tybyś mu wiele pomógł? że tybyś go ocalił!
Stary się głęboko zamyślił.
– Dajmy temu pokój – rzekł – to nad siły nasze, porwiemy się, nie podołamy, śmiechu tylko narobim a sami zginiemy – nie krwaw mi serca.
I zamilkł. – Teraz już pewną była Anusia, że potrafi dopiąć swego; odkryła w nim bowiem prawie niespodzianie, przywiązanie do podczaszyca, i wiedziała już w co bić może. Nie dała więc staremu pokoju ani na chwilę, wymógłszy naprzód obietnicę zastanowienia się nad tym, później pół-przyrzeczenia, potem słowo że pojadą, nareszcie naznaczenie nawet dnia wyjazdu.
Cudem to było prawie, takiej tam cierpliwości potrzebowała, takiego wytrwania, uporu, by starca przywykłego już do spoczynku i rozmiłowanego w próżnowaniu, wyciągnąć z kątka, który polubił, z którego się przez lat kilkadziesiąt nie ruszył. Naprzód tedy zebrał się stary napisać do brata do Warszawy, rad bardzo w duchu, że trzeba będzie na odpowiedź czekać; ale rychło jakoś uwinęły się poczty i list odebrał, któryby może zataił, gdyby nie szedł na ręce Anny. Brat nie zapraszał go bardzo, ale też nie odpychał, owszem ofiarował dwie izby w dworku komornem, to jest za zapłatę, ciesząc się że będzie miał z kim wieczorem pograć w warcaby i posiedzieć przy świecy nie płacąc za nią.