– Ojciec Święty sam własną ręką go pobłogosławił, odpust do niego przywiązany wielki, ale go codzień odprawiać potrzeba.
Brühl niewyraźnie coś powiedziawszy na podziękowanie, w rękę pocałował i wstał.
Guarini pochylił mu się do ucha i coś szeptać zaczął, na co paź tylko potwierdzająco schyliwszy głowę kilka razy, znowu rękę chudą ucałował i wysunął się pocichu. We drzwiach czekał nań stary ze świecą. Temu wsunąwszy talara, osłoniony znowu płaszczem spuścił się ze schodów. Doszedłszy do drzwi wyjrzał ostrożnie w ulicę, a nie widząc w niéj nikogo, wybiegł prędko. O kilka kroków dopiéro zatrzymał się zdając namyślać. Podbiegł i stanął i zawrócił się i znowu szedł i wrócił raz jeszcze, jakby niewiedząc co pocznie. Różaniec, który miał obwinięty około ręki schował spiesznie do bocznéj kieszeni, a sam podniósłszy głowę, szukał znanego domu około kościoła św. Zofii.
Obejrzał się raz za siebie…
Drzwi kamienicy, do któréj dążył stały otworem. Na poręczy wschodów maleńka lampka przytwierdzona na słupku, zaledwie mrok pod sklepieniami nieco rozjaśniała. W obszernéj sieni o gotyckich łukach cicho było i pusto. Na nizkie piérwsze piętro wszedłszy Brühl zadzwonił.
Służąca wyszła mu otworzyć.
– Jest ksiądz pastor w domu? – zapytał.
– Jest i ma gości, z któremi się rozmową zabawia.
– Goście? – wahając się podchwycił Brühl, jakby go to od wnijścia zniechęciło. – Któż taki?
– Młodzież z Lipska łakoma słowa Bożego i światła.
Brühl jeszcze stał w progu, gdy poważna postać średnich lat człowieka ukazała się ze drzwi poblizkich.
– Nie chcę być natrętnym – rzekł paź kłaniając się.
– Nigdy nim pan nie byłeś i nie jesteś – odparł suchym głosem, zimnym i wyraźnym gospodarz. – Na to ja teraz narażony nie jestem, by mi się do drzwi ludzie cisnęli. Chodź pan, proszę. Wchodzi się w protestanckim kraju do duchownego pokryjomu, jako pierwsi chrześcianie do katakumb wchodzili. Chwała tym co mają odwagę próg nasz przestąpić.
To mówiąc wprowadził Brühla do obszernéj izby skromnie przybranéj, ale z kwiatami na oknach. Szpinecik otwarty stał przy ścianie. Nie było tu nikogo oprócz dwóch młodzieży, z których słuszniejszy wzrostem zdał się Brühlowi znajomym. Przypomniéć sobie tylko nie mógł gdzie i kiedy go widział. Pięknéj postawy młodzian patrzał téż z uwagą na gościa, a po chwili przystąpił doń.
– Jeśli się nie mylę – rzekł – drugi to raz spotykamy się w życiu. Winienem panu żem na drogę wyprowadzony nie popadł w ręce królewskich pachołków jak włóczęga.
– Hrabia Zinzendorf…
– Brat w Chrystusie – odparł młodzieniec – a chociażbyście byli katolikiem, aryaninem, wiklefistą czy kimkolwiekbądź, byleście w Zbawiciela wierzyli i ufali Mu, pozdrowię was zawsze tym wyrazem: brat w Chrystusie.
Gospodarz, który miał twarz surową i brwi ściągnięte dziwnie a zrosłe, co mu wyraz nadawało ostry, jęknął:
– Dajcie pokój marzeniom, hrabio, plewy od ziarna odleciéć powinny, choć na jednéj wyrosły łodydze…
Brühl milczał.
– Cóż na dworze słychać? – spytał gospodarz – myślę że nic innego jak z rana litanią a wieczorem operę; ale zmilczę. Siądźcie mój gościu.
Posiadali wszyscy, Brühlowi widocznie przytomność obcych zamykała usta. Zinzendorf długo i z zajęciem mu się przypatrywał, niby w duszy jego czytał pragnąco, lecz te okna, któremi zajrzéć mógł do wnętrza, oczy piękne Brühla zamykały się przed nim: zdawał się unikać spojrzeń i lękać się ich przenikliwości.
– Prawdaż to że kościół katolicki budować myślą? – zapytał gospodarz.
– Nie słyszałem o tém, tylko jak o projekcie dalekim – odpowiedział Brühl – a wątpię bardzo ażeby król pan nasz, który tyle pozaczynał gmachów, mógł nam o nowym pomyśléć.
– Zgrozaby była! – wyjęknął pastor.
– Dlaczego? czcigodny panie – przerwał mu Zinzendorf. Zarzucamy im nietolerancyę, a mielibyśmy się nią sami posługiwać. Niech się mnoży we wszelkich językach i na wszelki sposób chwała Zbawiciela, czyli ją katolicy śpiewać będą, czy my.
Brühl żywo skłonił głowę potakując, ale w chwili gdy to czynił, spotkał surowe wejrzenie pastora i ruch ten jakby nagle powściągniony, dwuznaczny się zmienił uśmiechem: rumieniec wystąpił mu na twarz.
– Hrabio – odezwał się pastor obracając się ku niemu – to są myśli młodzieńcze bardzo piękne w ustach waszych, ale w życiu nie możliwe. Na dwu ramionach płaszcza nosić nie można, ani dwóm Bogom służyć, ani dwu wiar kochać, boby się żadnej nie miało, jak… jak to się dziś wielu i najwyżéj położonym zdarza.
Westchnął pastor, zrozumieli wszyscy do kogo pił. Brühl udał że niesłyszy, żałował nawet może iż wszedł w towarzystwo tak drażliwemi zajmujące się zagadnieniami. Przeciwnie Zinzendorf zdawał się uszczęśliwiony i z poszanowaniem chwycił rękę pastora.
– Czcigodny panie – zawołał – a jakżebyśmy nawracali i prawdę krzewić mogli, gdybyśmy się nie zbliżyli i nie zbratali z innowiercami? Chrystus nie stronił od Faryzeuszów i niewiernych, a łagodnością i miłością ich nawracał.
– Młody jesteś i marzysz – westchnął pastor – hrabio, a gdy ci przyjdzie walczyć i z poezyi twych przejść do czynu…
– A! za tém gonię, tego pragnę – odezwał się młody entuzyasta, podnosząc ręce do góry – gdybym siebie tylko miłował poszedłbym Zbawiciela szukać na pustyni i w rozmyślaniu; ale kocham braci, kocham wszystkich i zbłąkanych nawet, dla tego rzucam się pośród tych fal, choćby mnie pożrzéć miały.
Pastor, Brühl i młody towarzysz słuchali każdy z inném usposobieniem mówiącego. Pierwszy stał chmurny i rozdrażniony, drugi zafrasowany choć się uśmiechał, trzeci z uwielbieniem chwytał słowa.
– Myślę że ta gorącość wasza, miły panie – odezwał się nieco żartobliwie pastor – ostygnie na dworze.
– Na dworze? – zapytał Brühl cicho – na dworze hrabio, będziemy mieli szczęście posiadać go!
– A! nie, nie, nigdy w świecie – odstępując krok zawołał Zinzendorf! – ja na dworze? Żadna siła w świecie nie potrafi mnie tam zapędzić. Mój dwór to ubogie na duchu i na ciele dziatki Boże, moja przyszłość to zastosowanie nauki Chrystusa do życia, i wlanie miłości Zbawiciela w społeczność naszą strupieszałą.
Chrystus raz umarłych wskrzeszał, dwa razy umierających nikt nie potrafi do życia przywrócić, a takiemi są ci, co na chrzcie życie otrzymali i dobrowolnie je zabili w sobie. Ja pójdę do tych w których żyje duch, aby go rozdmuchać i rozpłomienić; na dworze byłbym wyśmianym: tam spełnię do czego powołanym się czuję.
– Rodzina jednak wasza, panie hrabio – dodał pastor.
– Ojciec mój w niebiesiech – prędko dokończył Zinzendorf – temum winien posłuszeństwo.
Brühl po krótkiéj chwili przekonał się, że tu nie miał co czynić dłużéj. Zinzendorf ze swą mową dziwną napełniał go strachem; odwiódł na stronę pastora ku oknu i szybko rozmowę z nim cichą poprowadziwszy, pożegnał go uprzejmie, spiesząc z powrotem. Młodemu apostołowi skłonił się tylko z daleka,