To mówiąc Brühl, szybko się usunął; twarz jego przybrała zwykły uśmiech. O kilka kroków zobaczył hr. Moszyńską i zwolna zwrócił się do niéj, witając ją z poszanowaniem i ceremonialną uniżonością, na co piękna Fryderyka dumném i zimném skinieniem głowy odpowiedziała.
Frania Kolowrathówna szła jakby ciągniona przez matkę, pół martwa, dumna, milcząca, ale bez łzy w oku. Kilka razy obejrzała się, gdzie stał Watzdorf, który się zdawał téż ani słyszéć co się dokoła niego działo.
Wśród tego zamyślenia gorzkiego zjawił się przed oczyma Kolowrathównéj hrabia Brühl z nizkim ukłonem i wdzięcznym uśmiechem. Dumnemu dziewczęciu oczy zajaśniały, wyprostowała się, i z góry, z pewnym rodzajem wzgardy zmierzyła wzrokiem ministra.
– Nieprawdaż – odezwał się słodko – że zabawa była nadzwyczaj dowcipna i piękna?
– A panowie strzelaliście do podziwienia trafnie – odparła Frania – i nie wątpię, że równiebyście i do ludzi potrafili…
Brühl spojrzał bystro.
– Niewiele w tém mam wprawy – rzekł zimno – ale gdyby w obronie Najjaśniejszego Pana przyszło wziąć jakąkolwiek broń w ręce, nie wątpię, że celniebym strzelał i śmiało.
Pani się także bawiłaś, jak uważałem, doskonale, rozmową z szambelanem Watzdorfem – dodał spoglądając na nią.
– W istocie – odezwała się Kolowrathówna – Watzdorf jest niezmiernie dowcipny: strzelał słowami jak panowie kulami.
– Niebezpieczna to broń, kto się z nią dobrze obchodzić nie umie – rzekł Brühl – można nieostrożnie zabić się samemu…
Stara Ochmistrzyni przerwała tę niemiłą rozmowę, wejrzenie Frani ją zamknęło. Chciała zrazu przemówić do Brühla, duma jéj nie dozwoliła; nie była téż pewną, czy Watzdorf nie przesadził niebezpieczeństwa i nie tłumaczył fałszywie kradzieży popełnionéj w domu.
Królewiczówna nieco wcześniéj wyjechała z damami, Fryderyk w poufałém gronku pozostał. Oddawna już Sułkowski usiłował się zbliżyć do niego. Część drogi chciał królewicz przebyć pieszo, skorzystał z tego ulubieniec i zajął miejsce przy nim.
Inni szli opodal nieco.
Brühl uparcie towarzyszył Ochmistrzyni.
Gdy pozostali sam na sam z królewiczem, który był w bardzo wesołém usposobieniu, Sułkowski nie chciał czekać dłużéj ze sprawą Watzdorfa. Ciężyła mu ona, rad się był jéj pozbyć co rychléj, a być może, iż lękał się ucieczki szambelana, gdyby postrzegł się zdradzonym.
– Po takiéj miłéj zabawie – odezwał się Sułkowski – co to za niemiły obowiązek, być zmuszonym zasmucić W. Królewiczowską Mość.
Posłyszawszy to Fryderyk, posępną zrobił minę i spojrzał z ukosa na ministra, jak gdyby mu się chciał wypraszać, ale ten po małym przestanku mówił daléj:
– Rzecz jest nie cierpiąca zwłoki, wystawieni jesteśmy ja i Brühl, a nawet pan nasz najmiłościwszy na pośmiewisko Europy; nie mówiłem o tém wprzódy, chcąc oszczędzić przykrego wrażenia, jakie niewdzięczność obudza… W Holandyi wybito medal szyderski… ohydny.
Fryderyk przestraszony, zżymnął się, stanął; twarz mu zbladła jak ojcu, gdy w gniéw ów straszny wpadał i od pamięci odchodził.
– Nie chciałem wspominać o tém, dopóki nie odkryliśmy sprawcy – kończył Sułkowski. Ja i Brühl przebaczylibyśmy obrazę naszą, ale obrazy majestatu jako ministrowie nie możemy puścić bezkarnie.
– Ale któż? kto? – zapytał Fryderyk.
– Człowiek okryty łaskami waszemi, którego cała rodzina winna wszystko Najjaśniejszego Pana ojcu i jemu. Niewdzięczność i zuchwalstwo bezprzykładne…
– Kto? kto? – nalegał królewicz.
– Szambelan Watzdorf…
Królewicz powiódł oczyma osłupiałemi dokoła.
– Macie dowód?
– Przy sobie: w ręku trzymam list znaleziony u niego i medale…
– Widziéć nie chcę, nie chcę – odparł królewicz, ręką się zasłaniając – ani ich, ani jego: precz… precz.
– Puścić go bezkarnie? – zapytał Sułkowski – nie może być. Poniesie za granicę potwarze i szerzyć je będzie, kto wié jakie? Może na ś. p. ojca W. Królewskiéj Mości…
– Szambelan Watzdorf? Watzdorf młodszy? – powtarzał Fryderyk – lecz cóż? lecz jakże…
To mówiąc, otarł pot z czoła.
– Königstein – rzekł krótko Sułkowski.
Nastąpiło milczenie… ze spuszczoną głową szedł zwolna królewicz: była to piérwsza za jego panowania wina i kara tak surowa.
– Gdzie Brühl? – spytał.
– Brühl zostawił to mnie i poruczył – odpowiedział hrabia.
– Watzdorf! Königstein! – powtarzał wzdychając Fryderyk; potém stanął, wlepił oczy w Sułkowskiego i rzekł:
– Nie chcę o tém słyszéć więcéj; dość – nie chcę. Róbcie co chcecie…
Sułkowski odwrócił się ku idącemu za niemi O. Guariniemu, który królewicza najlepiéj umiał rozśmieszać i skinął nań. Padre przybiegł coprędzéj, nie domyślając się więcéj nic, oprócz że był tu na cóś potrzebny.
– Jestem w rozpaczy! – zawołał – gęś moja, Angela o l’amorosa, zginęła… uleciała, widząc się pogardzoną przez Baudissina; musiała się puścić w lasy szukając śmierci. Biegałem za nią i miałem to nieszczęście, żem trzy panie nasze brał z kolei za gęsi: nigdy mi tego nie darują…
Smutna twarz królewicza, w miarę jak słuchał rozjaśniać się zaczęła. Jak z posępnego nieba chmury, schodziły z pięknego jéj czoła marszczki; usta ściśnięte rozchodziły się, na policzkach pierwiosnek uśmiechu zarysował dwa ledwie znaczne fałdy; białe zęby pokazały się z pod warg powoli. Patrzał na jezuitę, jakby w jego pogodnéj, naiwnie uśmiechniętéj twarzy, trochę przypominającéj włoskiego pulcinella, chciał zaczerpnąć potrzebnego mu wesela…
Guarini przeczuwszy, że coś dlań niezrozumiałego musiało dobrego pana zasmucić, wysilił się z całym swoim dowcipem, aby co rychléj zetrzéć ślady nie miłego wrażenia.
Jakoż w miarę jak się sypały włoskie żarty i przycinki, królewicz zdawał się zapominać o doznanéj przykrości i dobrodusznie znowu mu się uśmiechał. Lecz trzeba było wysiłków kilku wesołego Ojca, aby całkowicie znieść powracającą chmurę tę i nie dał spoczynku królewiczowi, aż póki nie posłyszał tego znanego sobie głośnego, szczerego śmiechu, który zwiastował, że Naj. Pan o troskach tego świata zapomniał całkowicie.
Nazajutrz znikł radzca i szambelan królewski Watzdorf. Nikt się nie śmiał dopytywać zrazu, co się z nim stało: była to piérwsza tego panowania ofiara. W kilka dni pocichu zaczęto szeptać sobie, iż go zawieziono do Königsteinu. Królewicz nigdy więcéj imienia jego nie wspominał; Sułkowski i Brühl zdawali się nie chciéć wiedziéć o tém.
Trwoga padła na dwór i nieprzyjaciół skrytych obu ministrów. Brühl, przy zdarzonéj okoliczności, o ile mógł głośno, umył ręce od téj sprawy, zarzekając się, iż wcale o niéj nie wié i do niczego się nie mieszał.
W