– Rodziców pańskich nie znam i nie oni mię tu przysłali; – odpowiedziałem.
– Nie oni – ciszéj i spuszczając nagle powieki, rzekł młody więzień; – nie oni – powtórzył, mówiąc jakby do siebie – naturalnie! zkądże-by się to im wzięło raptem!
Gdy wyrazy te cichym lecz gwałtownym szeptem poruszały jego wargami, zauważyłem, że zęby jego silnie były zwarte, czoło zaś sfałdowało się w takie liczne i skrzyżowane ze sobą zmarszczki, że całą fizyognomią jego uczyniło nagle o dwadzieścia lat starszą. Podniósł oczy, w których ujrzałem nowy promień nadziei.
– Więc może to stryj mój przysłał tu pana?
– Nie widziałem oddawna stryja pańskiego – odrzekłem znowu, przyglądając się mu bacznie.
Przygryzł wargę do krwi, gwałt gniewu czy bólu buchnął mu przez oczy ostrym płomieniem i bladą twarz oblał ciemnym rumieńcem.
– A więc czegóż pan chcesz ode mnie! – zawołał popędliwie.
– Jestem pańskim obrońcą prawnym i przyszedłem dla pomówienia z panem o szczegółach sprawy któréj bronić mam przed sądem.
Patrzał na mnie szerzéj, niż zwykle, otwartemi oczyma. Widoczném było, że nie zrozumiał wcale znaczenia mych wyrazów.
– Domyśliłem się od razu, że pan jesteś urzędnikiem – rzekł.
– Nie jestem bynajmniéj urzędnikiem – odpowiedziałem – jestem pańskim obrońcą.
– Cóż to takiego ten obrońca? – zapytał, orzucając mię od stóp do głowy nieufnemi i niespokojne, mi2 spojrzeniami. – Czego pan żądasz ode mnie? co pan ze mną masz uczynić?
Nie miał widocznie najmniejszego pojęcia o znaczeniu obrony sądowéj i stosunku adwokata względem przestępcy.
– Usiądź pan i posłuchaj mię – rzekłem łagodnie – wytłómaczę ci, dlaczego tu jestem, co dla ciebie uczynić mogę i powinienem.
Usiadł naprzeciw mnie na stołku i utkwił w twarzy mojéj oczy, w których niedowierzanie walczyło z ciekawością. Najjaśniéj, jak tylko mogłem, skreśliłem przed nim główne zarysy procedury sądowéj, podział i rodzaje czynności sędziów, prokuratora i obrońcy, znaczenie nadewszystko jak téż obowiązki tego ostatniego, i ścisłą w danéj chwili solidarność interesu klienta i adwokata.
Z niejakiém zdziwieniem zauważyłem, że wszystko, com mówił, było dla słuchacza mego najzupełniej obce i nieznane. Słuchał mię on z natężoną uwagą, od czasu do czasu tylko przerywając mi pytaniami, objawiającemi głęboką nieświadomość najpotoczniéjszych interesów publicznych, tyczących się spraw i faktów. Kiedym wspomniał o zadaniu prokuratora, podniósł głowę i z najkompletniejszą naiwnością zapytał:
– Pocóż to on, proszę pana, potrzebny? naco mu się przydało napadać na ludzi i oskarżać ich? od czegóż są sędziowie?
Zaledwie jednak zacząłem wyjaśniać mu ustawę, o któréj nic wcale nie wiedział, spostrzegłem, że rozumiał mię szybko i wybornie, odgadywał nieledwie myśl moję, akt pojmowania, odbywający się w bystrym jego umyśle, objawiając potakującém wstrząsaniem głową. Kiedym nakoniec, zwracając się do głównego założenia mowy mojéj, powiadał mu, czém jest i być powinien obrońca przestępcy, wpatrywał się we mnie z podwójną uporczywością, i ze wzbudzoną na nowo niewiarą.
– Dla czegóż pan – zapytał ze zwykłą sobie porywczością – podejmujesz się bronić ludzi, zupełnie obcych ci i nieznanych? czy wierzysz zawsze, że oni niewinni, a jeśli wiész, że winni, czy nie gardzisz nimi?
– Czynię to dlatego – odpowiedziałem – że to jest obowiązkiem mego zawodu, że, dopomagając sędziom do ujrzenia sprawy szczegółowo i wszechstronnie, obronić mogę od niesłusznych podejrzeń oskarżoną niewinność, albo téż winę, jeśli ta istnieje, ukazać w istotném świetle. Nie gardzę zaś nikim, sąd bowiem i potępienie występnego człowieka nie do mnie należą; powinienem tylko poznać dokładnie naturę występku jego i to, co go spowodowało, aby z przeszłości jego, z uczuć i intencyi, z okoliczności towarzyszących nieszczęsnéj chwili, nie upuścić żadnego źdźbła, żadnéj, by najdrobniejszéj, okruchy, która-by na jego stronę przeważyła szalę sprawiedliwości, umniejszyć mu mogła hańby i ulżyć pokuty.
Kiedy przestałem mówić, milczał chwilę, pogrążony w głębokim namyśle. Potém, nie patrząc na mnie, zapytał:
– A jeżeli obwiniony wyzna wszystko przed obrońcą, czy nie zdradzi go przed sędziami? nie powié im wszystkiego, co usłyszy?
– Nie – odparłem – podobnego postępku wzbrania obrońcy prawo, sumienie, a nawet, własny jego interes.
– To prawda! – zawołał z wyrazem przekonania. – boć przecie, jeśli dowiedziesz pan, że jestem niewinny, albo żem winny mniéj, niż sądzono, będzie to dla pana tryumf i chluba.
– Będzie to dla mnie uczciwe spełnienie obowiązku – odrzekłem z powagą.
– Więc pan naprawdę bronić mię będziesz przed sądem? – zapytał po chwili.
– Bronić cię będę z najwyższém pragnieniem, aby słowo moje odwróciło od ciebie tę przyszłość, wśród któréj niéma już żadnego ratunku, żadnéj nadziei…
Podniósł nagle spuszczone dotąd powieki i całém ciałem uczynił taki ruch, jakby usłyszał coś zupełnie dla siebie niespodziewanego.
– Żadnego ratunku, żadnéj nadziei! – zawołał z trochą urągliwego niedowierzania. – Czy straszenie więźniów należy także do czynności ich obrońców?… wiem dobrze, iż u nas nie ścinają ludzi i nie wieszają.
– Ale posyłają ich do ciężkich robót – rzekłem. – Czy pan ma wyobrażenie o tym rodzaju kary?
Patrzał na mnie teraz szeroko otwartemi oczyma.
– Mam, mam wyobrażenie o tém – wymówił szeptem prawie – wiem, wiem! w kopalniach, w fabrykach, z młotem albo przy taczkach… długo… długo…
– I nigdy się już nie wraca tam, gdzie się urodziło, – dodałem.
Patrzał na mnie, ale szklanemi oczyma. Myśl jego była snadź w téj chwili daleko od téj izby, w któréj znajdowaliśmy się obaj; była ona zapewne przy owych taczkach, o których mówił, a także i w tém miejscu rodzinném, o którém ja mówiłem mu, że do niego nigdy nie wróci.
– Panie, – rzekł po chwili, – wierzę ci, że będziesz mię bronił z najżywszém pragnieniem, aby odwrócić odemnie tę… tę przyszłość…
Powtarzał słowa moje, które mu snadź utkwiły w pamięci; potém, z nowym wybuchem porywczości, zapytał:
– Cóż więc chcesz pan wiedziéć?
– Chcę wiedzieć prawdę, prawdę zupełną, – rzekłem, – inaczéj nie będę mógł udzielić ci pomocy skutecznéj.
Milczał i siedział nieruchomy. Skąpe światło, wpływające do izby przez wysokie okratowane okno, padało na niego z tyłu. Twarz jego, pogrążona w półcieniu, stawała się coraz bielszą; uchodził z niéj ten nawet słaby rumieniec, któremu młodość i zdrowie fizyczne nie pozwoliły dotąd zniknąć całkowicie, nawet wśród więziennych murów i wewnętrznych udręczeń.
– A więc… – zaczął, ale usta zadrgały mu gwałtownie i głos ustał w gardle. Porwał się z miejsca i, podniósłszy obie ręce, ścisnął niemi czoło.
– A!