Strona Guermantes, część druga. Марсель Пруст. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Марсель Пруст
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
ze skarbca towarzyskości. Ale właśnie sfera Albertyny nie mogła – wedle mego wyczucia – dostarczyć jej owego „niepospolity”, w sensie w jakim ojciec mój mówił o którymś z nieznanych mu jeszcze kolegów, którego inteligencję mu chwalono: „Zdaje się, że to ktoś zupełnie niepospolity”. Dobór, nawet dla golfu, wydal mi się równie nieharmonizujący z rodziną Simonet, jak, w towarzystwie przymiotnika „naturalny”, nie harmonizowałby z tekstem poprzedzającym o kilka wieków prace Darwina. „Iks czasu” wydało mi się jeszcze lepszą wróżbą. Wreszcie, oczywistość przewrotów, nie znanych mi jeszcze ale zdolnych uprawnić we mnie wszystkie nadzieje, ujawniła mi się niezbicie, kiedy Albertyna oświadczyła mi z zadowoleniem osoby, której sąd nie jest czemś obojętnem:

      – Wedle mego przeświadczenia, nie mogło się zdarzyć nic lepszego… Mniemam, że to jest najlepsze rozwiązanie, rozwiązanie eleganckie.

      To było tak nowe, było tak widocznie napływem pozwalającym przypuszczać kapryśne wędrówki przez tereny niegdyś jej nieznane, że przy słowach „wedle mego przeświadczenia” objąłem Albertynę, a przy „mniemam” posadziłem ją na łóżku.

      Bezwątpienia, zdarza się, że kobiety bez kultury, zaślubiając człowieka niezwykle wykształconego, otrzymują od męża, jako wiano, takie wyrażenia. I wkrótce po metamorfozie sprowadzonej przez noc poślubną, kiedy składając wizyty zachowują pewien dystans wobec dawnych przyjaciółek, widzimy ze zdziwieniem, że stały się kobietami, kiedy, oceniając zalety czyjegoś intelektu, dają dwa l przy słowie intellekt; ale to jest właśnie cecha odmiany. W słowniku Albertyny, którą znalem niegdyś, największą śmiałością było powiedzieć o osobie nieco ekscentrycznej: „To jest typ!”; lub, kiedy proponowano Albertynie grę: „Nie znajduję pieniędzy na ulicy”, lub wreszcie, kiedy przyjaciółka robiła jej wymówkę, jej zdaniem niezasłużoną: „Doprawdy, ty jesteś kapitalna!” – zwrot podyktowany w takich okolicznościach rodzajem mieszczańskiej tradycji, niemal równie starej jak sam kapitał, zwrot z gatunku tych których młoda dziewczyna nieco poirytowana używa, jak się to mówi, „całkiem naturalnie”, to znaczy dlatego że się ich nauczyła od matki, jak się nauczyła mówić pacierz i kłaniać się. Wszystkie te wyrażenia pani Bontemps wszczepiła jej równocześnie z nienawiścią do Żydów i z szacunkiem dla czarnego koloru, który jest „zawsze na miejscu i zawsze dystyngowany”; to znaczy nawet nie wyuczyła jej ich formalnie, ale tak jak szczygle pisklęta wzorują się na szczebiocie szczygłów-rodziców, aż same wyrosną w prawdziwe szczygły. Mimo wszystko, „dobór” wydał mi się nabytkiem z obcego plemienia a „mniemam” pełne zachęty. Albertyna nie była już ta sama, zatem nie postąpiłaby może tak samo, nie reagowałaby tak samo.

      Nie tylko jej już nie kochałem, ale nawet nie potrzebowałem się obawiać, jak w Balbec, że zniweczę w niej przyjaźń dla mnie – przyjaźń, która od dawna nie istniała. Nie było wątpliwości, żem się jej stał oddawna obojętny. Zdawałem sobie sprawę, że nie stanowię już dla Albertyny części „bandy”, do której niegdyś tak pragnąłem należeć, tak szczęśliwy później, żem się w niej znalazł. Przytem, ponieważ Albertyna nie miała już nawet, jak w Balbec, wyrazu szczerości i dobroci, nie czułem zbytnich skrupułów; mimo to, sądzę, że w rezultacie zdecydowało mnie ostatnie odkrycie filologiczne. Jakby wciąż przydając jakieś nowe ogniwo do powierzchownego pasma rozmów, pod któremi kryłem swoje sekretne pragnienie, mówiłem, obejmując równocześnie Albertynę siedzącą na łóżku, o jednej z dziewcząt z „bandy”, drobniejszej od innych, ale wcale ładnej. „Tak, odparła Albertyna; robi wrażenie małej gejszy”. Z wszelką pewnością, kiedym poznał Albertynę, słowo gejsza było jej obce. Można przypuszczać, że gdyby rzeczy poszły normalnym torem, nigdyby go nie poznała; co do mnie, nie widziałbym w tem nieszczęścia, bo niema dla mnie słowa bardziej uprzykrzonego. Słysząc je, czuję ten sam ból zębów, co kiedy się włoży do ust za wielki kawałek lodu. Ale Albertyna była tak ładna, że nawet „gejsza” nie raziła mnie u niej zbytnio. W zamian, słowo to wydało mi się oznaką jeżeli nie faktycznej defloracji, to bodaj ewolucji wewnętrznej. Na nieszczęście, była już pora, w której musiałem wyprawić Albertynę, o ile chciałem aby wróciła na czas na obiad i abym ja wstał dość wcześnie na swój obiad. Gotowała mi Franciszka, która nie lubiła aby obiad czekał. Już to musiało obrażać jeden z artykułów jej kodeksu, że Albertyna przyszła do mnie w nieobecności rodziców, że siedzi bez końca, tak że wszystko się przez nią spóźni. Ale wobec „gejszy” wszystkie te racje upadły; powiedziałem skwapliwie:

      – Wyobraź sobie, że ja wcale nie mam łaskotek, mogłabyś mnie łaskotać godzinę, a jabym nawet nie uczuł.

      – Doprawdy!

      – Ręczę ci.

      Albertyna zrozumiała z pewnością, że to jest niezręczny wyraz pragnienia; uczyniła jak ktoś, kto nam ofiarowuje rekomendację, o którą nie śmieliśmy go prosić, ale do której aluzja przebijała w naszych słowach.

      – Czy mam spróbować? – rzekła z kobiecą pokorą.

      – Jeżeli sobie życzysz; ale w takim razie byłoby wygodniej, gdybyś się całkiem wyciągnęła na łóżku.

      – Czy tak?

      – Nie, głębiej.

      – Ale czy nie jestem za ciężka?

      Domawiała tych słów, kiedy się drzwi otwarły i Franciszka weszła niosąc lampę. Albertyna ledwo miała czas usiąść z powrotem na krześle. Może Franciszka wybrała umyślnie tę chwilę, aby nas zawstydzić; może podsłuchiwała pod drzwiami lub nawet patrzyła przez dziurkę od klucza. Ale nie potrzebowałem się posuwać do takiego przypuszczenia; Franciszka mogła się obejść bez sprawdzania wzrokiem tego co jej instynkt musiał dostatecznie przewąchać; w miarę bowiem jak żyła w naszym domu, obawa, ostrożność, baczność i chytrość nauczyły ją w końcu w instynktowny i jasnowidzący niemal sposób znać nas, tak jak majtek zna morze, myśliwiec zwierzynę, a chorobę jeżeli nie lekarz, to często bodaj chory. Wszystko to co Franciszka zdołała przeniknąć, mogłoby zdumieć tak, jak nas zdumiewa daleko posunięty stan pewnych wiadomości u starożytnych, wobec ich prymitywnych środków informacji. (Środki Franciszki nie były bogatsze: ot, parę słów, stanowiących ledwie dwudziestą część naszych rozmów przy obiedzie, słów pochwyconych w lot przez kamerdynera i niedokładnie zaniesionych do kredensu). Nawet błędy jej wynikały raczej – jak błędy starożytnych, jak bajki w które wierzył Platon – z fałszywych pojęć o świecie i z powziętych z góry idej, niż z ubóstwa środków materjalnych. W ten sposób, jeszcze za naszych czasów, największe odkrycia w dziedzinie życia owadów mógł poczynić uczony, który nie rozporządzał żadnem laboratorjum, żadnym przyrządem. Ale o ile braki, naturalne u służącej, nie przeszkodziły Franciszce nabyć wiedzy, koniecznej dla jej celów – cel ów polegał na tem, aby nas zawstydzić, udzielając nam rezultatów tej wiedzy – skrępowanie zrobiło więcej; tu zapora nie ograniczyła się do nie paraliżowania rozmachu, ale wspomagała go potężnie. Faktem jest, że Franciszka nie zaniedbała żadnego środka pomocniczego – intonacji i gestu. O ile nie wierzyła nigdy w to, cośmy jej mówili i w cośmy pragnęli wzbudzić jej wiarę, przyjmowała w zamian bez cienia wątpliwości wszystko najniedorzeczniejsze co opowiadała osoba z jej klasy, a zwłaszcza to, co mogło obrażać nasze pojęcia. O ile sposób, w jaki słuchała naszych twierdzeń, świadczył o jej niedowierzaniu, o tyle akcent, z jakim powtarzała (gdyż ta pośrednia forma pozwalała jej bezkarnie obrzucać nas najgorszemi zniewagami) słowa kucharki, która jej opowiedziała jak zwymyślała swoich państwa i jak, traktując ich przy wszystkich od „ścierwa”, uzyskała od nich tysiąc przywilejów, świadczył, że Franciszka wierzy w to jak w ewangelję. Dodawała nawet: „Ja, bywszy państwem, nie zniesłabym czegoś takiego”. Daremnie, mimo naszej niewielkiej sympatji do damy z czwartego piętra, wzruszaliśmy ramionami, niby na nieprawdopodobną bajkę, na to opowiadanie, stanowiące tak zły