Roziskrzonymi oczami spojrzał na syna.
– Chciałbym – trochę ciszej dokończył – chciałbym bardzo, abyś po ukończeniu nauk do domu wracając mnie już tu nie znalazł… abym już wtedy był tam, gdzie… to… tamto… gdzie sobie dawno poszedł… to… tamto… Andrzej! I mnie byłoby lepiej, i tobie…
– Mój ojcze! – przerażonym głosem przerwać chciał Witold.
Ale Benedykt przerwać sobie nie dał.
– Tak – kończył – najpewniej byłoby lepiej… bo gdybyś miał do mnie przywiązanie…
– Wątpisz o nim, ojcze!
– Wątpię. Ale ponieważ tego nie ma… nie ma… no, to gdyby stary grat ustąpił, mógłbyś samowładnie w Korczynie rządzić i chłopów za pasterzy przebrawszy razem z nimi położyć się nad strumykiem i w dudkę gwizdać…
Słowa te wymówiwszy koniec wąsa do ust włożył i z pochylonym karkiem, ciężko, prędko, szerokimi krokami ku domowi poszedł. Witold w bramie ogrodzenia stał jak skamieniały. Tak był wzruszony, że ramię mu drżało, gdy rękę do czoła podnosił.
Po kilku dopiero minutach z cierpiącą i bledszą niż zwykle twarzą młody człowiek wszedł do sali jadalnej oświetlonej lampą palącą się nad stołem do wieczerzy nakrytym i dokoła którego dość liczne grono osób już zasiadało. Z wyjątkiem Kirły, który od kilku godzin bawił w Korczynie i po wieczerzy miał odjechać, było to tylko towarzystwo domowe. Ale, co się zdarzało nieczęsto, pani Emilia, dość zdrowa, w ładnym, letnim szlafroczku, przyszła dziś do stołu, obok niej umieściła się Teresa z lewą ręką, w której czuła reumatyczne bóle, na białej chusteczce u szyi związanej zawieszoną, u końca stołu Orzelski, błogo uśmiechnięty, dla lepszego przyjrzenia się ustawionym na stole półmiskom srebrne swe włosy pod światło lampy wysuwał, przy nim, wyprostowana, z ładną, żółtawą twarzyczką, siedziała Leonia, Kirło zaś ze śnieżystym i wykrochmalonym przodem koszuli, z przymilonym uśmiechem na kościstej twarzy, z rąk pana domu przyjąwszy kieliszek wódki, umieścił się naprzeciw Justyny z takim pośpiechem, jakby się lękał, aby go ktokolwiek w zajęciu tego punktu przy stole nie uprzedził. Od jakiegoś czasu okazywał on Justynie uprzejmość z nadskakiwaniem graniczącą, ani ku niej żartobliwej i lekceważącej galanterii, ani ku jej ojcu wesołych drwin nie zwracając. Teraz naprzeciw niej siedząc nie tylko poruszenia, ale i spojrzenia jej śledzić się zdawał. Przy tym z serwetą na szyi zawiązaną i całą pierś mu okrywającą zajadając ze smakiem kotlety, nieustanną prawie rozmową zajmować usiłował niezbyt ożywione towarzystwo. Mówił o Różycu. W ogólności mówił o tym krewnym swojej żony tak często i z takim zadowoleniem, że można by go było posądzić o szczycenie się tym pokrewieństwem. Zresztą sam nie taił tego, że się nim szczycił. Tym razem przecież mówił o nim nie tylko dla chwalenia się, ale i w innym jeszcze celu.
– Zaręczam państwu – mówił – że gdyby mu żyłę przeciąć, popłynęłaby z niej tak krew błękitna… jak na przykład… jak na przykład niemeńska woda w pogodę…
Teresa zachichotała.
– Ej, doprawdy! Pan zawsze żartuje! Kto kiedy widział błękitną krew!…
– Tak się mówi, moja Tereniu, o dobrych, starych rodach – łagodnie wytłumaczyła pani Emilia.
Benedykt zamruczał:
– Doskonałe porównanie… bo czy tam ta krew błękitna, czy nie błękitna, ale że wody w niej wiele, to pewno…
Witold, ze spuszczonymi powiekami dotąd siedzący i nie dotykający wcale jedzenia, wzrok na ojca podniósł i w twarz jego nad talerzem pochyloną, surową, pomarszczoną długo popatrzał.
– Zawsze to jednak, panie dobrodzieju – ciągnął Kirło – rzecz przyjemna… przyjemna… z takiego, jak Teofil, rodu pochodzić. Wprawdzie tytułu żadnego nie ma… ani książę, ani hrabia… ale takie szlachectwo, jak jego, równa się hrabiostwu, a może i jakiemu kiepskiemu księstwu… a jaka parantela34… fiu, fiu! Z najpiękniejszymi familiami… panie dobrodzieju mój… rodzona ciotka za księciem…
Ku Justynie błyszczącymi oczkami spojrzał, a spostrzegłszy, że potrzebowała soli, z pośpiechem i przymileniem ku niej ją posunął. Potem omletu z konfiturami z półmiska nabierając mówił znowu:
– Poczciwy ten Teofilek! Dwadzieścia dwa lata miał, kiedy mu ojciec umarł… matka żyje jeszcze i w Rzymie na dewocji siedzi35… bardzo zacna matrona… a on dwadzieścia dwa lata miał, kiedy stracił ojca i w sukcesji wziął fortunę malutką, maluteńką, ni mniej, ni więcej, tylko, panie dobrodzieju, coś tak około miliona rubli, około jednego, jednego sobie milionka rubli…
– O Jezu! – jęknęła Teresa.
Orzelski językiem mlasnął.
– Caca fortunka… caca… Żeby to te… mieć… choć dziesiątą część tego!
– Aha! Pewno! – podchwycił Kirło – żeby to te… ha! Dziesiątą część… tak ze sto tysiączków… Ale pan omleciku jeszcze nie brał… służę panu!
Ze słabym zaledwie odcieniem dawnej żartobliwości ojcu Justyny półmisek podał.
– Teraz zaś – ciągnął – w trzydziestym pierwszym roku życia swego Teoś posiada już tylko trzysta tysięcy, bo Wołowszczyzna, lekko licząc i na najniższą cenę ziemi, warta jeszcze pewnie trzysta tysięcy. Przez osiem czy dziewięć lat stracił więc chłopak sześćset tysięcy… malutkie sobie sześćset tysiączków przez osiem czy dziewięć lat stracił… Ha? Jak się to państwu podoba… zuch chłopak, co?
I zaśmiał się dobrodusznie, serdecznie, a triumfującym i uszczęśliwionym wzrokiem po obecnych wodził. Kolosalność cyfr wymienianych zachwycała i niejako w dumę wbijała posiadacza malutkiej Olszynki. Śmiech uspokoiwszy i z miną smakosza sącząc z kieliszka tanie francuskie wino, które na korczyńskim stole zjawiało się tylko przy gościach, opowiadał o sposobach, w jakich owe sześćset tysięcy przez Teofilka straconymi zostały. Powtarzał pogłoski i opowiadania, które krążyły po okolicy od przybycia do niej Różyca i które mieszkańców tych stron ciężkim życiem mniej lub więcej steranych w zdumienie wprawiały, Sodomę, Babilon i inne tym podobne miejsca nieprawości im przypominając. Łatwiej byłoby wyliczyć to, czego o Różycu nie mówiono, niż to, co mówiono, a co teraz Kirło z werwą okraszoną dowcipami i dwuznacznikami, ze szczególnym i widocznym lubowaniem się powtarzał. Wille w okolicach Wiednia i Florencji, apartamenty przy paryskich bulwarach, gry w ruletę36 i sztosa37, głośne przygody z najgłośniejszymi przedstawicielkami półświatka, w dziennikach aż opisywane zakłady i pojedynki… Ile w tym wszystkim mieściło się prawdy, a ile przesady, trudno zgadnąć, najpewniej przesady było niemało, ale i prawdy wiele. Siedzące przy stole korczyńskim osoby niektóre z opowiadanych szczegółów już znały, innych słuchały z rozmaitymi wyrazami twarzy. Z wyjątkiem przecież Benedykta, który schylał się jeszcze nad talerzem i Witolda, który wciąż blady i smutny powiek prawie nie podnosił, wszystkie spojrzenia nieustannie zwracały się na Justynę. Kirło spostrzegłszy, że ku karafce rękę ona wyciąga, z pośpieszną, lecz i pełną uszanowania galanterią do szklanki jej wody nalał, po czym o wartości i piękności Wołowszczyzny mówić zaczął:
– Pałacyk