Oczywiście, o kilkunastu tysiącach nie było już mowy. Natomiast wręcz do furii doprowadziła Wenzlową naiwność Tolewskiego, który zaproponował jej inny interes: mianowicie jeden ze wspólników firmy, pan Jachimowski, chciałby sprzedać swoje udziały. Ponieważ ma inne rzeczy na widoku – sam o tym zapewniał Tolewskiego – zależy mu na pośpiechu. Dlatego gotów jest sprzedać swoje udziały za trzy czwarte wartości.
Nazajutrz Tolewski oświadczył, że pan Jachimowski rozumie, że pośpiech musi go kosztować, i gotów jest do dalszych ustępstw. Na oburzenie Wenzlowej Tolewski skromnie zauważył, że jego zdaniem Wenzlowa zrobiłaby dobry interes. Cenę Jachimowskiego można bowiem zbić bardzo nisko, bo wszyscy mówią, że tam grozi plajta.
Bezpośrednim następstwem tej uwagi był długi atak spazmów117. Tolewski dowiedział się, że jest ostatnim idiotą, kretynem, cymbałem, że ją zrujnował, że przez takiego głupca, jak on, przyjdzie się jej z torbami pójść, że gdyby nie Tolewski, ona nigdy by nie kupiła udziałów od starego Dalcza itd.
W jednym tylko przyznała Tolewskiemu rację: że nie należy o zbliżającej się plajcie nikomu mówić, bo jeszcze może znaleźć się ktoś, kto nabierze się i udziały odkupi, ktoś, komu będzie je można wkręcić bodaj z dużą stratą.
– Więc będzie baba milczała? – zapytał Paweł, wysłuchawszy szczegółowego sprawozdania.
– To murowane, panie dyrektorze. Jak pan widzi, robię wszystko według, che… che… zasad sztuki.
– Nie pożałuje pan tego.
– Jeżeli się uda…
– Musi się udać i zostanie pan posiadaczem ładnego pakietu udziałów. Jeszcze jedno. Czy Wenzlowa czytuje dzienniki?
– Naturalnie, panie dyrektorze, bo co?
– No, ale biuletynów różnych agencji na pewno nie czyta?
– Niby takich, jak na przykład gospodarczy biuletyn Agencji Wschodniej?
Paweł skinął głową, otworzył biurko i wydobył z szuflady kilkanaście kartek zadrukowanych na ręcznej maszynie.
– „Komunikat Polskiej Agencji Ekonomicznej” – przeczytał nagłówek Tolewski. – Nie wiedziałem, że taka istnieje…
– Bo też nie bardzo istnieje – zaśmiał się Paweł. – Zobacz pan ustęp zakreślony czerwonym ołówkiem.
Była to wiadomość o zachwianiu się jednej z najstarszych firm przemysłowych, Zakładów Braci Dalcz. Kryzys i nieoględna gospodarka doprowadziły do ruiny to niegdyś świetne przedsiębiorstwo. Prowadzone ostatnio rokowania z kapitalistami zagranicznymi znowu uległy rozbiciu. Zwrócenie się firmy o nadzór sądowy oczekiwane jest lada dzień.
Tolewski wyszczerzył żółte zęby:
– Mam to babie jutro pokazać?
– Jutro. Ale przedtem zatelefonuj pan do mnie. No, a teraz zmiataj pan tędy, przez kuchnię, bo tam już czekają na mnie. Zaraz. Przeprowadziłeś się pan do „Bristolu”?
– Od wczoraj, panie dyrektorze.
– Do licha, sprawże pan sobie wreszcie porządniejsze ubranie. Za kilka dni musisz pan wyglądać na burżuja.
Zatrzasnął drzwi i przeszedł do salonu Haliny, gdzie oczekiwał już od dłuższego czasu Jachimowski.
Paweł położył przed nim dwa arkusiki papieru, zapisane równym czytelnym pismem śp. Wilhelma Dalcza.
– Znalazłeś? – zapytał po chwili.
– Tak. Jakiś Tolewski. Więc co?
– Odszukałem go. Ma się rozumieć nie osobiście. Podobno sprytna sztuka.
– Przemysłowiec?
– I tak, i nie. Przeważnie kapitalista. Tu sprzeda, tam kupi. Rozumiesz? Zapewniają, że ma nos do interesów, wie, co gdzie się dzieje. Mieszka w Katowicach, ale w tych dniach ma być w Warszawie.
Jachimowski pstryknął palcami:
– Sam, Pawle kochany, wybacz mi szczerość, skomplikowałeś i utrudniłeś naszą sprawę. Fabryka ma dzięki tobie znowu świetną opinię i ten… no, Tolewski, nie jest chyba takim idiotą, żeby pozwolić sobie zbić cenę.
– Na wszystko są sposoby – ostrożnie powiedział Paweł.
– Nie widzę ich.
Paweł zmarszczył brwi i przeszedł się po pokoju:
– Mamy jedną przewagę – mówił jakby do siebie – o tym, jak jest naprawdę w firmie, wiemy tylko my. Jeżeli temu Tolewskiemu nie brakuje sprytu, nie będzie on wierzył opinii, póki nie zajrzy do faktycznych danych. A nic łatwiejszego, jak właśnie takie dane mu zaprezentować jednym małym trickiem.
– Nie rozumiem – niecierpliwie poruszył się Jachimowski.
– Całkiem proste. Dać mu dowód, że z fabryką jest źle, że myszy uciekają z tonącego okrętu.
Jachimowski przygryzł wargę i wysoko podniósł brwi. Jego rysy wyrażały natężone skupienie. Wreszcie domyślił się:
– Mówisz o zaproponowaniu mu kupna dalszych udziałów?
– Tak. To jest jedyna i najlepsza droga. Sama oferta wystarczy, by zbić cenę.
– A jeżeli nie wystarczy? Jeżeli ten facet złakomi się?
Paweł roześmiał się. Kto w dzisiejszych czasach wierzy w dobre interesy? Kto się złakomi na wykupywanie udziałów przedsiębiorstwa przemysłowego w ogóle, a takiego w szczególności, takiego na przykład, którego dyrektor handlowy chce wyzbyć się swoich udziałów za wszelką cenę? Nie, takiego głupca dziś się nie znajdzie!
Przekonało to Jachimowskiego, lecz nasunęło nowe obiekcje:
– Przypuśćmy. Jednak w tymże czasie ty zwrócisz się doń z propozycją odkupienia wszystkich udziałów, nieprawdaż?
– Tak, przez adwokata i z zachowaniem wszelkich pozorów niezdecydowanego.
– Mniejsza o to. Ale wyobraźmy sobie, że ten gość zwącha pismo nosem, że spostrzeże się w sytuacji, że dla samej próby zaryzykuje kupno udziałów, tym bardziej że tu już zaryzykuje drobiazg. Co wtedy?
Paweł wzruszył ramionami. Nie wierzy w taką ewentualność. Gdyby jednak mogło do tego dojść, nic w tym strasznego. I tak wszystkie wrócą do ich rąk, z tą różnicą, że po znacznie niższej cenie.
Rozwinął przed Jachimowskim szczegółowy plan, uderzający wprawdzie pozornymi nieprawdopodobieństwami, lecz czyż największym nieprawdopodobieństwem nie była zgoda pana Karola na pozostawienie dyrekcji w rękach Pawła, bez sprawdzenia, że nikt ze spadkobierców zmarłego nie posiada najmniejszych praw do fabryki. Teraz chodziło o odzyskanie tych praw do odzyskania majątku. Rzecz warta pewnego ryzyka.
Paweł dał szwagrowi do zrozumienia, że jeżeli