– Czemu tak, czemu – powtórzyła obłędnie księżna i zaraz spadła z tamtego wymiaru w ten salonik, jak postrzelony ptak. – Muszę tu pilnować przyjaciół męża, a przy tym mam pewien osobisty interes… Gdybym była tam, musiałabym się starać o uwolnienie Adama. A ponieważ znany jest mój osobisty urok, więc rozumie pan, oni wszyscy zawzięci są na mnie więcej niż na kogokolwiek bądź – żeby pokazać swój niby obiektywizm, dla przykładu, żeby pokazać, że ja na nich nie działam, właśnie na złość będą stokroć bezwzględniejsi niż z jakąś pierwszą-lepszą petentką… – Genezyp nie słuchał tych tłomaczeń.
– Ten osobisty interes, to jestem ja – raczej moja cielesna powłoka. „Obołoczka” – tek. – (Był sam dla siebie tak wstrętny, że nie mógł „wyjść z podziwu”, że go po prostu na pysk stąd nie wylewają). – Jestem dla pani smacznym kąskiem – niczym więcej. Bo nawet sympatii pani dla mnie nie ma. Traktuje mnie pani jak głupie zwierzątko – użyć, a potem wyrzucić. I tylko podziwiam matkę, że z panią razem przystępuje do spisku przeciw mnie, chcąc mi odebrać siłę i odpowiedzialność, jako jej opiekunowi.
Ta bzdura była już kompletnie ponad siły obu pań. Coś zaczęło się rwać. Bezsens stanu całego społeczeństwa, z fikcyjnym rozdziałem na Syndykat i to coś bezimiennego, o czym bali się mówić, a nawet myśleć, najśmielsi, i to beztwarzowe, tajemnicze, zadowolenie z chwili, to właśnie wcielało się w tę właśnie chwilę w tym salonie, jak w najdoskonalszy symbol. Niepotrzebność tych ludzi i takich ich stosunków. Ale niepotrzebność dla kogo? – dla nich, czy dla tych tam obałwanionych i zadowolonych robociarzy? Chwilami zdali się niepotrzebni wszyscy, i ci, i tamci – niepotrzebny był świat – nie miał go kto przeżywać w sposób godny i warty. Zostawał pejzaż sam w sobie i trocha bydląt – to mało. Tylko żywy mur chiński mógł jako tako to załatwić – ale to było coś w rodzaju lawiny: bezimienny żywioł. Lepiej by jeszcze zrobiła „eine Weltkalastrophe” – zderzenie planet czy wejście w nieznaną mgławicę.
Księżna. – Pan jest niemożliwie brutalny. Myśmy mówiły tu z godzinę przed pana przyjściem, wszystko ułożyłyśmy, już było tak dobrze, tak dobrze, a tu…
Genezyp: – Porozumiały się panie jako kobiety, mama ma pana Michalskiego – pani chce mieć mnie. Mamie jestem niepotrzebny, nawet zawadzam jej w tym całym „nowym życiu” (z ironią) – chce mnie zwalić z karku i jako syna, i jako opiekuna. Anadiomene z piany od piwa – pienił się – tania gargotka z hygienicznymi miłosnymi placuszkami, – ja nie chcę być jaką „Selbstbefriedigungsmaschine”, ja…
Matka: – Zypciu! Tu jest twoja siostra. Zastanów się, co mówisz. To obłęd zupełny, – ja już nie wiem, kim ja jestem. Boże, Boże…!
Genezyp: – Niech mama nie wzywa Boga, bo Bóg dla mamy dawno umarł: razem z papą: to było jego istotne wcielenie. – (Dobrze, ale skąd to bydlę wiedziało np. o tym?) A ta „siostra” za parę tygodni więcej będzie wiedzieć o życiu, niż ja – a może już wie teraz. Nie mam nic przeciw Abnolowi, ale z daleka od Lilian.
– Podświadoma zazdrość brata – rzekła z naukową powagą księżna.
Matka: – Sturfan jest potomkiem bojarów rumuńskich, a za rok niecały będą mogli się pobrać. Lilian kończy szesnaście lat we wrześniu.
Genezyp: – A róbcie sobie co chcecie! Nie wiedziałem, że w ten pierwszy dzień wyjścia mojego ze szkoły takie będę miał przyjemności. Wszyscy za mnie coś chcą robić, a nikt nie wie dokładnie co. Ale w imię czego, tego też z was nikt nie wie – oto co jest gorsze.
Księżna: – Właśnie to jest ta bezideowość dzisiejszej młodzieży – z tym chcemy rozpocząć walkę, zaczynając od pana.
Genezyp: Wskażcie mi tę ideę, a upadnę przed wami na brzuch. Idea hamulcowa – oto wasz najwyższy szczyt.
Księżna: – Są idee pozytywne – jest Syndykat Zbawienia. Tylko na hamulcach wóz nasz toczyć się może na takiej pochyłości jak dzisiejsze czasy. Hamulec jest dziś najpozytywniejszą rzeczą, bo stwarza możliwości innego wyjścia niż bolszewicki „impasse”. Idea narodu jest konieczna…
Genezyp: – Idea narodu kiedyś, krótki czas, była ideą pozytywną: była to idea-juczne bydlę, niosła na swoim grzbiecie inne. Była to pomocnicza linia w zawiłym geometrycznym rysunku. Wielbłądy ustępują przed lokomotywami – po wykonaniu planu linie pomocnicze wyciera się. Wszelki kompromis narodu i społeczeństwa jako takiego jest niemożliwy. I mimo całej beznadziejności należy wam zginąć na tych nowych okopach Świętej Trójcy – tylko bez Boga – oto sztuka. A trójca wasza to chęć użycia za wszelką cenę, chęć już tylko pozorów władzy za cenę lizania brudnych dla was łap proletariatu i wola kłamstwa, jako jedynej twórczości – oto wasze idee.
Lilian: Przyszły mędrzec z Ludzimierza, jak przyszły święty z Lumbres w pierwszej części powieści Bernanosa!
Genezyp: – Jakbyś wiedziała! Zobaczysz jeszcze czym…
Księżna: – Nie zakłamuj się, Zypulka. Ja sama miałam też kiedyś takie pomysły. Ale teraz widzę, że tylko w kompromisie jest przyszłość, przynajmniej na dystans naszych tymczasowych istnień. Czemu Chińczycy zatrzymali się? Bo się boją Polski, boją się, że tu, w tym kraju kompromisu, siła ich rozbije się choćby chwilowo, że się rozłoży ich armia, gdy ujrzą kraj szczęśliwy, bez żadnych bolszewickich pseudo-idei.
Genezyp: (Ponuro). – Raczej to bagno. Czyż kraj nasz jest szczęśliwy? Jeśli się wejrzy w głąb tego splotu… („Tu są takie aktualne, częściowe sprawki do załatwienia, a ten brnie w jakiś „pryncypjalnyj rozgowor!”)
Księżna: – Nie trzeba za nic patrzeć w głąb. Po co! Trzeba żyć – to największa sztuka. – (Blada, nędzna wydała mu się jej afektacja w tej chwili), – Ach – czuję, że idzie na mnie coś wielkiego z dalekich przestrzeni, co mi potwierdzi moje prawdy! Pan, panie Zypku, może oddać nam nieocenione usługi, o ile, jako tajny członek Syndykatu, wejdzie pan w najbliższe otoczenie Kwatermistrza, który otacza się ludźmi politycznie bezpłciowymi.
Genezyp: – Po prostu chcecie ze mnie mieć szpiega w sztabie tak zwanego przez was Kwatermistrza. Tyle on jest Kwatermistrz, co ja. To jest wódz. A niedoczekanie wasze. Nie – dosyć – będę tym, czym być chcę. Będę miał cierpliwość, aby to zobaczyć bez niczyjej pomocy. Od tej chwili niech nikt nie śmie mną kierować, bo ja go pokieruję tak, że popamięta, albo nie popamięta wcale – to gorzej. Nie prowokujcie we mnie tajemnej siły, bo was wszystkich rozniosę. – Olbrzymiał fikcyjnie, wydymany urojoną potęgą – czuł to, ale opanować się nie mógł. Coś obcego stawało się najwyraźniej w mózgu – ktoś tam grzebał niewprawną ręką w tych zawiłych aparatach – ktoś nieznany, jakiś straszny pan, który nie raczył się nawet przedstawić, za niego załatwiał wszystko – bezczelnie, pośpiesznie, bez namysłu, na pewno, bezapelacyjnie. Sam począteczek, ale wystarczy. „Czy to tamten, już trochę znany (choć powierzchownie) gość, wylazł z ukrycia? Boże – co się stanie za chwilę?! Nikt tego wiedzieć nie mógł, nawet sam Bóg, chociaż mówią, że to ON właśnie odbiera rozum swoim stworzeniom – jak wszystko inne zresztą – odbiera i daje. On albo programowo niszczy częściowo (czy „wyłącza”) swoją wszechwiedzę (jest wszechmocny – tak) (dla swojej zabawy, czy „zasługi wiernych”), albo jest okrutnikiem ponad wszelkie nawet ludzkie zrozumienie. A czyż jest okrutniejsze bydlę niż człowiek?” – Tak mniej więcej myślał okruchami Zypcio, na tle tamtego mózgowo-materialnego dziania się czegoś niewiadomego. Wydzierał się Zypcio sam z siebie w tajemniczy,