Król sam oniemiał z podziwu. Atmosfera oczyszczona została zupełnie z wszelkich urojeń poetycznych, a świat, okryty do niedawna zieloną runią wiosny, wyglądał teraz jak szeroki, wyśmienicie i równo wybrukowany gościniec.
Ludowi wydało się, że pieśniarz ich to mały chłopiec biegnący obok olbrzyma, który z pewnością nieugiętą kroczy poprzez świat słów i myśli, wdeptując w ziemię wszystkie trudności i przeszkody z łatwością niezmierną. Po raz pierwszy przyszło im na myśl, że poezje Szekhara są śmiesznie proste i dziecinne, tak że każdy mógłby sam sporządzić takie same. Nie było w nich nic nowego ani trudnego do pojęcia, nie były też pouczające ani niezbędne nikomu.
Król usiłował znaczącymi spojrzeniami zachęcić swego poetę do ostatniego wysiłku. Ale Szekhar nie zwracał na nic uwagi i siedział, milcząc, na swoim miejscu.
Wówczas król rozgniewał się, powstał, zdjął ze swego zawoju sznur pereł, uwieńczył nim głowę Pundarika, a wszyscy zebrani objawili jednogłośnie swą aprobatę. Z góry od strony balkonu dobiegł lekki szelest, niby szmer poruszającej się szaty, i pobrzęk złotych dzwoneczków. Szekhar wstał z siedzenia i wyszedł.
Noc była ciemna. Wąski sierp ubywającego księżyca siał słabe światło. Poeta wyjął z szafy swe rękopisy i rozrzucił po podłodze. Niektóre z nich zawierały pierwsze jego wiersze, o których już niemal zapomniał. Przerzucał karty i odczytywał urywki. Wydały mu się wszystkie nędzne i bez treści, widział w nich jeno słowa puste i naiwne rymy.
Potargał tedy jeden po drugim i rzucił w ogień, mówiąc: – Tobie je składam w ofierze, o piękny, połyskujący płomieniu. Przez cały ciąg owych daremnie straconych lat jaśniałeś w sercu moim. Gdyby serce moje było złotem, wyszłoby świetne z tej próby ogniowej. Ale jest ono jeno kawałkiem porosłej trawą darniny, przeto pozostanie zeń mała garstka popiołu.
Noc coraz głębsza nadpływała powoli. Szekhar otworzył okna. Pokrył łoże swoje białymi kwiatami, które kochał najbardziej, jaśminem, tuberozami i chryzantemami, potem zaś zniósł do jednej komnaty wszystkie lampy, jakie posiadał, i zaświecił je. Następnie wmieszał do czary miodu sok trującego korzenia, wypił ten napój i położył się na posłaniu.
Nagle zabrzękły w przedsionku złote obrączki, a powiew wiatru przyniósł do wnętrza rozkoszny zapach.
Poeta zamknął oczy. – O, pani moja – wyszeptał – nareszcie ulitowałaś się nad sługą i przybywasz do mnie!
Odpowiedział mu głos słodki: – Poeto mój, przyszłam do ciebie!
Szekhar otworzył oczy i ujrzał przy łożu postać niewieścią. Widział ją jak przez mgłę i wydało mu się, że jest to twór uczyniony z cienia, owego cienia, który tak długo przechowywał w najtajniejszej skrytce swego serca. Teraz, w ostatniej godzinie życia, wychylił się ów cień na świat, by mu ukazać swoje oblicze.
Postać rzekła: – Jestem królewna Adżita! – Ostatnim wysiłkiem uniósł się poeta na posłaniu, a królewna szepnęła mu do ucha: – Król popełnił wobec ciebie niesprawiedliwość. Tyś to, poeto mój, odniósł zwycięstwo, a ja przybyłam uwieńczyć twoje czoło!
Powiedziawszy to, zdjęła ze skroni wieniec kwiatów, złożyła go na głowie poety, a Szekhar padł martwy na łoże.
Maszi
I
– Maszi!
– Śpij, śpij, drogi Dżatinie, już bardzo późno!
– To nic! Nie pożyję już i tak długo. Właśnie myślałem o tym, że Mani powinna by jechać do swego ojca… gdzież on to mieszka?
– W Sitarampurze.
– Tak… W Sitarampurze! Wyślij ją tam. Niedobrze, by dłużej męczyła się przy chorym człowieku. Sama jest słabowita.
– Cóż ty mówisz? Czy sądzisz, że zgodziłaby się opuszczać cię w tym stanie?
– Więc wie, co lekarze…?
– Sama to dobrze widzi. Kiedym jej niedawno dała do poznania, że powinna by wracać do ojca, omal sobie nie wypłakała oczu.
Musimy objaśnić, że słowa te paczyły po trochu prawdę… mówiąc oględnie. W rzeczywistości rozmowa z Mani miała przebieg następujący:
– I cóż, droga Mani, czy dostałaś wiadomości od ojca? Zdaje mi się, że widziałam tu kuzyna twego, Anatha!
– Tak, dostałam wiadomość, że w przyszły piątek odbędzie się uroczystość annapraszanu2 mojej małej siostrzyczki, dlatego też myślę, że trzeba by…
– Dobrze… dobrze. Poślij jej złoty łańcuszek na szyję. Ucieszy to matkę twoją!
– Rada bym jechać sama. Jeszcze nie widziałam tej mojej siostrzyczki, a bardzo bym chciała ją zobaczyć.
– Jak to? Czyż mówisz serio? Mogłabyś opuścić biednego Dżatina? Czyś nie słyszała, co mówił lekarz?
– Ależ powiedział przecież, że na razie nie ma powodu do…
– Choćby tak i było, widzisz przecież, jak jest chory!
– To pierwsza córeczka po trzech synach i wszyscy się tak cieszą. Słyszałam, że ma być śliczna. Jeśli nie przyjadę, matka moja bardzo…
– Wiem, wiem. Co prawda nie pojmuję twej matki, ale wiem dobrze, że ojciec twój rozgniewa się bardzo, że opuściłaś Dżatina właśnie w takiej chwili.
– Napisz doń kilka słów, że nie ma na razie żadnego powodu do obaw, a nawet gdybym na czas krótki wyjechała…
– Masz słuszność! Nawet gdybyś wyjechała, niewiele poniesie uszczerbku. Ale wiedz, że jeśli napiszę do twojego ojca, to powiem mu, co o tym wszystkim sądzę!
– Nie, nie pisz wcale! Sama zapytam męża i pewna jestem…
– Słuchaj, Mani! Zniosłam niejedno od ciebie, ale jeśli to uczynisz, to między nami wszystko skończone! Ojciec twój zna cię zresztą zbyt dobrze, byś go mogła w błąd wprowadzić.
Maszi odeszła, a Mani mocno niezadowolona rzuciła się na łóżko.
Naraz zjawiła się jej przyjaciółka, mieszkająca w sąsiedztwie, i spytała, co zaszło.
– Pomyśl sobie! Co za okropność! Nadchodzi annapraszan mojej jedynej siostry, a oni nie chcą mi pozwolić jechać!
– Mani! Jakże możesz myśleć na serio o wyjeździe, kiedy mąż twój tak ciężko chory?
– Nic dlań nie robię, a nawet choćbym chciała, nie mogłabym mu w niczym ulżyć. Powiem ci otwarcie: nudzę się śmiertelnie w tym domu i nie mogę tu dłużej wytrzymać.
– Dziwna z ciebie kobieta.
– Nie umiem udawać, jak wy wszystkie, przybierać smutnej miny, by uniknąć złej opinii.
– Więc powiedz, co chcesz uczynić?
– Wyjadę! Nikt mnie nie zatrzyma!
– Ho… ho! Cóż za uparta i samowolna osóbka!
II
Gdy Dżatin usłyszał, że Mani