O wpół do jedenastej Helena ujrzała wyraźnie brata i ojca, jak się czają na kamiennym balkonie pod jej oknem. W dwie minuty po tym, jak północ wybiła w klasztorze kapucynów, usłyszała równie wyraźnie kroki kochanka, który zatrzymał się pod dębem. Spostrzegła z radością, że ojciec i brat jak gdyby nic nie słyszeli; trzeba było lęku zakochanego serca, aby usłyszeć szelest tak lekki. „Teraz – powiadała sobie – zabiją mnie, ale trzeba za wszelką cenę, aby nie dostali w ręce dzisiejszego listu; prześladowaliby do ostatniego tchu biednego Juliana.” Przeżegnała się i trzymając się jedną ręką żelaznej balustrady, wychyliła się, ile tylko mogła, na ulicę. Nie upłynęło ćwierć minuty, a bukiet, przymocowany jak zwykle do długiej trzciny, trącił ją w ramię. Chwyciła bukiet, ale odczepiając go żywo od żerdki, na której był umieszczony, trąciła tą żerdką o balkon. Natychmiast rozległy się dwa strzały, po czym zaległa cisza. Fabio, nie wiedząc w ciemności, czy to, co uderzyło o balkon, to nie był sznur, za pomocą którego Julian schodzi od siostry, dał ognia w stronę jej balkonu; nazajutrz znalazła ślad kuli spłaszczonej na żelazie. Pan Campireali strzelił w dół, gdyż Julian uczynił lekki hałas, przytrzymując padającą żerdkę. Słysząc huk nad głową Julian odgadł, co się święci, i ukrył się pod balkonem.
Fabio szybko nabił ponownie muszkiet i nie oglądając się na ojca pobiegł do ogrodu. Otworzył cicho furtkę wychodzącą na sąsiednią ulicę i skradając się na palcach zaczął przepatrywać nieliczne osoby przechadzające się pod balkonem. W tej chwili Julian, który tego wieczora był z silną eskortą, znajdował się o dwadzieścia kroków, przytulony do drzewa. Helena, wychylając się z okna i drżąc o kochanka, zaczęła głośną rozmowę z bratem, którego głos usłyszała na ulicy: spytała go, czy zabił złodzieja.
– Nie sądź, że mnie oszukasz swym piekielnym podstępem! – krzyknął z ulicy, którą przebiegał wzdłuż i wszerz – opłakuj zawczasu śmierć zuchwalca, który się ważył sięgnąć do twego okna.
Ledwie wyrzekł te słowa, Helena usłyszała, że matka puka do pokoju.
Otwarła czym prędzej, powiadając, że nie pojmuje, jakim cudem drzwi są zamknięte.
– Bez komedii, drogi aniele – rzekła matka – ojciec jest wściekły i może cię zabić; chodź się ze mną położyć do łóżka, a jeżeli masz jaki list, daj mi go, ja schowam.
Helena rzekła:
– Oto bukiet, list ukryty jest w kwiatach.
Zaledwie obie kobiety znalazły się w łóżku, kiedy pan Campireali wszedł do pokoju żony. Przybywał z kaplicy, gdzie wszystko poprzewracał. Uderzyło Helenę to, że ojciec, blady jak upiór, działa z wolna, jak człowiek, który powziął stanowcze postanowienie. „Zginęłam!” – rzekła sobie Helena.
– Cieszymy się, że mamy dzieci – rzekł ojciec przechodząc obok łóżka żony, aby się udać do pokoju córki, trzęsąc się z wściekłości, ale udając zupełny spokój. – Cieszymy się, że mamy dzieci, ale raczej powinniśmy płakać krwawymi łzami, kiedy dziecko okaże się dziewczyną. Wielki Boże! Czy podobna? Płochość ich może pozbawić honoru człowieka, na którego od sześćdziesięciu lat nie padł nawet najlżejszy cień.
Mówiąc to przeszedł do pokoju córki.
– Zgubiona jestem – rzekła Helena do matki – listy są pod krucyfiksem koło okna.
Natychmiast matka wyskoczyła z łóżka i pobiegła za mężem; jęła wykrzykiwać największe androny, aby wywołać jego gniew, udało się to jej najzupełniej. Starzec wściekał się, łamał w pokoju córki wszystko, ale matka mogła zabrać niepostrzeżenie listy. W godzinę później, kiedy pan Campireali wrócił do swego pokoju, obok pokoju żony, i kiedy wszystko się uspokoiło, matka rzekła:
– Masz swoje listy, nie chcę ich czytać, widzisz, ile nas o mało nie kosztowały! Na twoim miejscu spaliłabym je. Dobranoc, uściskaj mnie.
Helena wróciła do siebie, zalewając się łzami, miała uczucie, że od tych słów matki nie kocha już Juliana. Następnie gotowała się spalić listy, ale nim je wydała zniszczeniu, nie mogła się wstrzymać, aby ich nie przeczytać. Odczytywała je tak długo, iż słońce było już wysoko na niebie, kiedy wreszcie namyśliła się iść za zbawienną radą.
Nazajutrz, była to niedziela, Helena udała się z matką do kościoła; szczęściem ojciec nie poszedł za nimi. Pierwszą osobą, którą spostrzegła w kościele, był Julian. Jednym spojrzeniem upewniła się, że nie jest ranny. Czuła się szczęśliwa bez granic; przygody nocne były o tysiąc mil od jej pamięci. Sporządziła pięć albo sześć bilecików skreślonych na strzępach starego papieru, zadeptanego i zbrudzonego mokrą ziemią, jakie można znaleźć na posadzce w kościele, wszystkie zawierały to samo ostrzeżenie:
Wszystko odkryte, wyjąwszy nazwiska. Nie pojawiaj się już na ulicy; będę tu przychodziła często.
Helena upuściła świstek spoglądając znacząco w stronę Juliana, który podniósł go i wyszedł. Wracając do domu w godzinę później znalazła na schodach pałacowych strzępek papieru, uderzył ją zupełnym podobieństwem z tymi, którymi posłużyła się rano. Podniosła go tak zręcznie, że nawet