Nie pamiętam nawet, kiedy zeszliśmy ze schodów frontowych, a kiedy minęliśmy podwórko i weszliśmy na pierwsze piętro oficyny. Tak ciągle stała mi przed oczyma pani Stawska i Wokulski… Mój Boże! jaka by to była piękna para; ale i cóż z tego, kiedy ona ma męża. Chociaż to są sprawy, do których najmniej miałbym ochoty mieszać się. Mnie się wydaje tak, im wydałoby się owak, a losowi jeszcze inaczej…
Los! los!… on dziwnie zbliża ludzi. Gdybym przed laty nie zeszedł do piwnicy Hopfera, do Machalskiego, nie poznałbym się z Wokulskim. Gdybym jego znowu nie wyprawił do teatru, on może nie spotkałby się z panną Łęcką. Raz mimo woli nawarzyłem mu piwa i już nie chcę powtarzać tego po raz drugi. Niech sam Bóg radzi o swej czeladzi…
Gdy stanęliśmy pode drzwiami mieszkania pani Stawskiej, rządca uśmiechnął się filuternie i szepnął:
– Uważa pan… naprzód dowiemy się, czy młoda jest w domu. Jest co widzieć, panie!…
– Wiem, wiem…
Rządca nie dzwonił, ale zapukał raz i drugi. Nagle drzwi otworzyły się dość gwałtownie i stanęła w nich gruba i niska służąca z zawiniętymi rękawami i z mydłem na rękach, których mógłby jej pozazdrościć atleta.
– O, to pan rządca!… – zawołała. – Myślałam, że znowu jaki tam…
– Cóż, dobijał się kto?… – spytał Wirski z akcentem oburzenia w głosie.
– Nie dobijał się nijaki – z chłopska odparła służąca – ino jeden przysłał dziś bukiet. Mówią, że to ten Marusiewicz z przeciwka…
– Łotr! – syknął rządca.
– Mężczyzny wszystkie takie. Niech mu się co podoba, to zaraz będzie lazł jak ćma w ogień.
– A panie obie są? – spytał Wirski.
Gruba służąca spojrzała na mnie podejrzliwie.
– Pan rządca z tym panem?
– Z tym panem. To plenipotent gospodarza.
– A młody on czy stary? – badała dalej, przypatrując mi się jak sędzia śledczy.
– Widzisz przecie, że stary!… – odparł rządca.
– W średnim wieku… – wtrąciłem. (Oni, dalibóg, niedługo piętnastoletnich chłopców zaczną nazywać starymi.)
– Są obie panie – mówiła służąca. – Tylko co do pani młodszej przyszła jedna dziewczynka wydawać lekcje. Ale pani starsza jest w swoim pokoju.
– Phy! – mruknął rządca. – Wreszcie powiedz pani starszej…
Weszliśmy do kuchni, gdzie stała balia pełna mydlin i dziecinnej bielizny. Na sznurze zawieszonym w pobliżu komina suszyły się również dziecinne spódniczki, koszule i pończoszki. (Jak to zaraz znać, że w mieszkaniu jest dziecko!)
Spoza uchylonych drzwi usłyszeliśmy głos już starszej kobiety.
– Z rządcą?… jakiś pan? – mówiła niewidzialna dama. – Może to Ludwiczek, bo akurat śnił mi się…
– Niech panowie idą – rzekła służąca otwierając drzwi do saloniku.
Salonik nieduży, koloru perłowego. Szafirowe sprzęty, pianino, w obu oknach pełno kwiatów białych i różowych, na ścianach premia Towarzystwa Sztuk Pięknych26, na stole lampa ze szkłem w formie tulipana. Po cmentarnym salonie pani Krzeszowskiej z meblami w ciemnych pokrowcach wydało mi się tu weselej. Pokój wyglądał, jakby oczekiwano na gościa. Ale jego sprzęty zanadto symetrycznie ustawione dokoła stołu świadczyły, że gość jeszcze nie przyjechał.
Po chwili z przeciwległych drzwi wyszła osoba w wieku poważnym, ubrana w popielatą suknię. Uderzył mnie prawie biały kolor jej włosów, obok twarzy mizernej, lecz niezbyt starej i bardzo regularnej. Rysy tej damy były mi gdzieś znajome.
Tymczasem rządca zapiął swój poplamiony surdut na dwa guziki i ukłoniwszy się z elegancją prawdziwego szlachcica rzekł:
– Pozwoli pani zaprezentować: pan Rzecki, plenipotent naszego gospodarza, a mój kolega…
Spojrzeliśmy sobie obaj w oczy. Wyznaję, że byłem trochę zdziwiony naszym koleżeństwem… Wirski spostrzegł to i dodał z uśmiechem:
– Mówię: kolega, gdyż obaj widzieliśmy równie ciekawe rzeczy będąc za granicą.
– Szanowny pan był za granicą? no proszę!… – odezwała się staruszka.
– W roku 1849 i nieco później – wtrąciłem.
– A czy szanowny pan nie zetknął się gdzie przypadkowo z Ludwikiem Stawskim?
– Ależ, pani dobrodziejko! – zawołał Wirski śmiejąc się i kłaniając. – Pan Rzecki był za granicą przed trzydziestu laty, a zięć pani wyjechał dopiero przed czterema…
Staruszka machnęła ręką, jakby odganiając muchę.
– Prawda! – rzekła – co też ja plotę… Ale tak ciągle myślę o Ludwiczku… Niechże panowie raczą spocząć…
Usiedliśmy, przy czym eks-obywatel znowu ukłonił się poważnej damie, a ona jemu.
Teraz dopiero spostrzegłem, że popielata suknia staruszki jest w wielu miejscach pocerowana, i dziwna melancholia ogarnęła mnie na widok tych dwojga ludzi w poplamionym surducie i w pocerowanej sukni, którzy zachowywali się jak książęta. Nad nimi już przeszedł wszystko wyrównywający pług czasu.
– Bo zapewne pan nie wie o naszym zmartwieniu – rzekła poważna dama zwracając się do mnie. – Mój zięć przed czterema laty miał bardzo przykrą sprawę, najniesłuszniej… Zamordowano tu jakąś straszną lichwiarkę… Ach, Boże! nie ma o czym mówić… Dosyć, że ktoś z bliskich ostrzegł go, że na niego pada posądzenie… Najniewinniej, panie…
– Rzecki – wtrącił eks-obywatel.
– Najniesprawiedliwiej, panie Rzecki… No i on… biedak, uciekł za granicę. W roku zeszłym znalazł się istotny morderca, ogłoszono niewinność Ludwika, ale i cóż, kiedy on już od dwu lat nie pisał…
Tu pochyliła się do mnie z fotelu i rzekła szeptem:
– Helenka, córka moja, panie…
– Rzecki – odezwał się rządca.
– Córka moja, panie Rzecki, rujnuje się… szczerze mówię, że się rujnuje na ogłoszenia po zagranicznych pismach, a tu nic i nic… Kobieta młoda, panie…
– Rzecki – powiedział Wirski.
– Kobieta młoda, panie Rzecki, niebrzydka.
– Prześliczna! – wtrącił rządca z zapałem.
– Byłam trochę do niej podobna – ciągnęła sędziwa dama wzdychając i kiwając głową eks-obywatelowi. – Jest tedy córka moja niebrzydka i młoda, już jedno dziecko ma i… może tęskni za innymi. Chociaż, panie Wirski, przysięgam, że nigdy od niej o tym nie słyszałam… Cierpi i milczy, ale że cierpi, domyślam się. Ja także miałam trzydzieści lat…
– Kto z nas ich nie miał! – ciężko westchnął rządca.
Skrzypnęły drzwi i wbiegła mała dziewczynka z drutami w ręku.
– Proszę babci! – zawołała – ja nigdy nie skończę kaftanika dla mojej lalki…
– Heluniu! – odezwała się staruszka surowo. – Ty nie ukłoniłaś się…
Dziewczynka zrobiła dwa dygi, na które ja odpowiedziałem