„Na północy jest chłodniej – myślał – świat roślinny i zwierzęcy jest mniej obfity, a więc o żywność dla człowieka trudniej. Nie dość na tym: ten sam człowiek musi jeszcze wkładać mnóstwo pracy w budowę ciepłych mieszkań i przygotowanie ciepłej odzieży. Francuz w porównaniu z mieszkańcem północy ma więcej wolnych sił i czasu, a nie potrzebując zużywać ich na zaspokojenie potrzeb materialnych obraca je na twórczość duchową.
Jeżeli do ciężkich warunków klimatycznych dodać jeszcze arystokrację, która opanowała wszystkie oszczędności narodu i utopiła je w bezmyślnej rozpuście, to zaraz wyjaśni się: dlaczego ludzie niezwykle zdolni nie tylko nie mogą rozwijać się tam, ale wprost muszą ginąć.”
„No, już ja nie zginę!…” – mruknął, głęboko zniechęcony.
I w tej chwili, po raz pierwszy, jasno zarysował mu się projekt niewracania do kraju.
„Sprzedam sklep – myślał – wycofam moje kapitały i osiądę w Paryżu. Nie będę zawadzał tym, którzy mnie nie chcą… Będę tu zwiedzał muzea, może wezmę się do jakiej specjalnej nauki i życie upłynie mi, jeżeli nie w szczęściu, to przynajmniej bez boleści…”
Powrócić go do kraju i zatrzymać w nim mógł już tylko jeden wypadek, jedna osoba… Ale ten wypadek nie nadchodził, a natomiast zdarzały się inne, coraz bardziej odsuwające go od Warszawy i coraz mocniej przykuwające do Paryża.
III. Widziadło
Pewnego dnia, jak zwykle, załatwiał się z interesantami w salonie przyjęć. Już odprawił jegomościa, który ofiarował się staczać za niego pojedynki, drugiego, który jako brzuchomówca chciał odegrać rolę w dyplomacji, i trzeciego, który obiecywał mu wskazać skarby zakopane przez sztab Napoleona I nad Berezyną146, kiedy lokaj w błękitnym fraku zameldował:
– Profesor Geist.
– Geist?… – powtórzył Wokulski i doznał szczególnego uczucia. Przyszło mu na myśl, że żelazo za zbliżeniem się magnesu musi doznawać podobnych wrażeń.
– Prosić…
Po chwili wszedł człowiek bardzo mały i szczupły, z twarzą żółtą jak wosk. Na głowie nie miał ani jednego siwego włosa.
„Ile on może mieć lat?…” – pomyślał Wokulski.
Gość tymczasem bystro mu się przypatrywał; i tak siedzieli minutę, może dwie, taksując się nawzajem. Wokulski chciał ocenić wiek przybysza, Geist zdawał się badać go.
– Co pan rozkaże? – odezwał się wreszcie Wokulski.
Gość poruszył się na krześle.
– Co ja tam mogę rozkazać! – odparł wzruszając ramionami. – Przyszedłem żebrać, nie rozkazywać…
– Czym mogę służyć? – spytał Wokulski, twarz bowiem gościa wydała mu się dziwnie sympatyczną.
Geist przeciągnął ręką po głowie.
– Przyszedłem tu z czym innym – rzekł – a mówić będę o czym innym. Chciałem panu sprzedać nowy materiał wybuchowy…
– Ja go nie kupię – przerwał Wokulski.
– Nie?… – spytał Geist. – A jednak – dodał – mówiono mi, że panowie staracie się o coś podobnego dla marynarki. Zresztą mniejsza… Dla pana mam coś innego…
– Dla mnie? – spytał Wokulski, zdziwiony nie tyle słowami, ile spojrzeniem Geista.
– Onegdaj puszczałeś się pan balonem captif147 – mówił gość.
– Tak.
– Jesteś pan człowiek majętny i znasz się na naukach przyrodniczych.
– Tak – odparł Wokulski.
– I była chwila, że chciałeś pan wyskoczyć z galerii?… – pytał Geist.
Wokulski cofnął się z krzesłem.
– Niech pana to nie dziwi – mówił gość. – Widziałem w życiu około tysiąca przyrodników, a w moim laboratorium miałem czterech samobójców, więc znam się na tych klasach ludzi… Za często spoglądałeś pan na barometr, ażebym nie miał odkryć przyrodnika, no, a człowieka myślącego o samobójstwie poznają nawet pensjonarki.
– Czym mogę służyć? – spytał jeszcze raz Wokulski ocierając pot z twarzy.
– Powiem niedużo – rzekł Geist. – Pan wie, co to jest chemia organiczna?…
– Jest to chemia związków węgla…
– A co pan sądzisz o chemii związków wodoru?…
– Że jej nie ma.
– Owszem, jest – odparł Geist. – Tylko zamiast eterów, tłuszczów, ciał aromatycznych daje nowe aliaże148… Nowe aliaże, panie Siuzę, z bardzo ciekawymi własnościami…
– Cóż mnie to obchodzi – rzekł głucho Wokulski – jestem kupcem.
– Nie jesteś pan kupcem, tylko desperatem – odparł Geist. – Kupcy nie myślą o skakaniu z balonu… Ledwiem to zobaczył, zaraz pomyślałem: „To mój człowiek…” Ale znikłeś mi pan z oczu po wyjściu z ganku… Dziś traf zbliżył nas powtórnie… Panie Siuzę, my musimy pogadać o związkach wodoru, jeżeli jesteś pan bogaty…
– Przede wszystkim nie jestem Siuzę…
– To mi wszystko jedno, gdyż potrzebuję tylko majętnego desperata – rzekł Geist.
Wokulski patrzył na Geista nieledwie z trwogą; w głowie zapalały mu się pytania: kuglarz149 czy tajny agent – wariat, a może naprawdę jaki duch?… Kto wie, czy szatan jest legendą i czy w pewnych chwilach nie ukazuje się ludziom?… Faktem jest jednak, że ten starzec, o niezdecydowanym wieku, wytropił najtajemniejszą myśl Wokulskiego, który w tych czasach marzył o samobójstwie, ale jeszcze tak nieśmiało, że sam przed sobą nie miał odwagi sformułować tego projektu.
Gość nie spuszczał z niego oka i uśmiechał się z łagodną ironią; gdy zaś Wokulski otworzył usta, ażeby zapytać go o coś, przerwał mu:
– Nie fatyguj się pan… Z tyloma już ludźmi rozmawiałem o ich charakterze i o moich wynalazkach, że z góry odpowiem na to, o czym chcesz się poinformować. Jestem profesor Geist, stary wariat, jak mówią we wszystkich kawiarniach pod uniwersytetem i szkołą politechniczną. Kiedyś nazywano mnie wielkim chemikiem, dopóki… nie wyszedłem poza granicę dziś obowiązujących poglądów chemicznych. Pisałem rozprawy, robiłem wynalazki pod imieniem własnym lub moich wspólników, którzy nawet sumiennie dzielili się ze mną zyskami. Ale od czasu gdym odkrył zjawiska nie mieszczące się w rocznikach Akademii150, ogłoszono mnie nie tylko za wariata, ale za heretyka i zdrajcę…
– Tu, w Paryżu? – szepnął Wokulski.
– Oho! – roześmiał się Geist – tu, w Paryżu. W jakimś Altdorfie lub Neustadzie151 kacerzem i zdrajcą jest ten, kto nie wierzy w pastorów, Bismarcka, w dziesięcioro przykazań i konstytucję