Chodzi Maciuś po izbie, ręce w tył założył, brwi zmarszczył.
Dość tego. Siedzi tu, nic nie robi, biednych ludzi objada. Czas w drogę.
Chcą go jeszcze zatrzymać. Nie. I tak się nic nie dowie, dopóki nie wróci do stolicy. Przyniósł zwrotniczy od kumów stare, biedne ubranko. Przebrał się Maciuś, wziął kromkę chleba (sera wziąć nie chciał) – i tyle tylko pieniędzy, ile potrzeba na bilet do sąsiedniej stacji. Bo na tej stacji boi się Maciuś bilet kupować.
Spokojnie przeszedł piętnaście wiorst17, nikt w drodze go nie zaczepił. Bez żadnej przygody kupił bilet trzeciej klasy i nad wieczorem był już w stolicy. Nasunął dla pewności czapkę na oczy – idzie.
– Ej, chłopak, masz czas? Zaniesiesz mi worek – zapłacę.
Najchętniej w świecie. Taki zapach bije od worka, aż Maciusiowi ślinka idzie do ust. W worku były kiełbasy, serdelki, parówki, słonina.
– Teraz przyjechałeś?
– Teraz. Właśnie – wczoraj.
– Znasz miasto?
– Trochę znam. Nie, nie znam: wczoraj przyjechałem.
– A z daleka jedziesz?
– Nie, tylko trochę. Rozumie się: z bardzo daleka.
– No prędzej, prędzej.
Pogania, a Maciusiowi ręce mdleją, w głowie się kołuje. Już uszli dużo drogi, Maciuś raz w raz przystaje.
– Słuchaj no, kawalerze. Jeżeli ci się zdaje, że mi umkniesz z workiem, to się grubo mylisz. Ja nie wiejski, znam was, co to przyjechali i dzisiaj, i wczoraj, z daleka i z bliska, kręcą się koło dworca i niby paczki odnoszą. A tylko patrzą, na którym rogu prysnąć w ciemnościach. Poznaję was po czapce nasuniętej na oczy. Nie od razu wędliniarnię otworzyłem. Dwa lata służyłem w policji. Ruszaj, a żwawo.
Jęknął Maciuś głucho, nic nie odpowiada, niesie swój ciężar, ręce zdrętwiały, nogi same niosą.
– Ej, panie Michale… Nowina!
Zatrzymał ich milicjant18.
– Skąd Bóg prowadzi?
– Z towarem. A co za nowina?
– Króla Maciusia wywieźli. Tylko ani słowa, rozumiesz, bo tajemnica służbowa. Mówię jak koledze.
– I jakże? Nie ogłosili?
– Boją się buntów. Ooch, żałują ludzie Maciusia. I dorośli, i dzieci. Za późno! Nie trzeba było wywieszać białych chorągwi.
Maciuś położył worek i słucha.
– Żeby tak Maciuś jeszcze z pięć lat pokrólował, to byś pan złoto niósł w worku, a nie kiełbasę.
– A skąd wiecie, że go wywieźli?
– Mówił strażnik więzienny. Klu-Klu mają odesłać do ojca, tego jak go tam – Bum-Druma. Podobno smutny król chce złożyć koronę i dobrowolnie wyjechać na bezludną wyspę. A ty czego uszami strzyżesz? – zwrócił się nagle i ostro do Maciusia.
– To mój chłopak: worek mi niesie.
– No to idźcie. Jutro po nocnej stójce mam cały dzień wolny, to was odwiedzę. Oj, szkoda Maciusia.
– Poczekaj: na mój rozum, jeszcze nie skończone. Jeszcze Maciuś wróci.
– Byle już głupstw nie robił.
– No, chłopak, ruszamy.
Kiełbaśnik pomógł dźwignąć worek na plecy. Stała się rzecz dziwna: ani Maciuś zmęczony, ani worek ciężki. Idzie raźno, jakby miał skrzydła.
Wie prawie wszystko. Jedno go tylko dziwi: dlaczego nie szukają, dlaczego nie wiedzą, że uciekł?
– Stójże, do licha. Patrzcie, jak się rozbrykał. Jeszcze ci za blisko? Jazda do bramy.
Z bramy dwa schodki prowadzą do mieszkania przy sklepie. Wszedł Maciuś na schodek i byłby spadł, gdyby go ten nie podtrzymał. Aż się przestraszył, taki Maciuś blady. Oparł się o drzwi, oczy przymknął, drży cały.
– Co ci się stało?
– Głodny jestem – szepnął Maciuś i zemdlał.
Już w więzieniu jadł Maciuś mało, bo połowę porcji chował na drogę. U zwrotniczego jadł mało, bo przykro mu było za darmo jeść u biedaków. Potem piętnaście wiorst pieszo o kromce chleba, a teraz worek pachnący mięsem. Dorosły by nie wytrzymał. A jeszcze niepewność, obawa pościgu, nagła wiadomość, że kraj o nim pamięta, ufa i – czeka.
Położyli Maciusia na kanapie.
– Napij się mleka.
Rozpina kiełbaśnik marynarkę Maciusia, trochę, żeby łatwiej było oddychać, a po trochu – tak już z policyjnego zwyczaju: paszportu szuka. Zemrze jeszcze chłopak bez żadnych papierów, a potem kram. Namacał fotografię – patrzy: nieboszczka królowa. I nic więcej.
– Ej, mały, napij się mleka. No, otwórz oczy!
Zahartowany na wojnie, prędko przyszedł Maciuś do siebie. Zawstydził się, a po troszku przestraszył, czy w zemdleniu się z czym nie wygadał. Bo tak jakoś dziwnie na niego patrzą.
– Jak się nazywasz?
– Janek.
– Więc słuchaj, Janek. Widzę, żeś delikatny. Ręce masz białe, chociaż podrapane, i paznokcie starte. Kłamać bardzo nie umiesz – to poznać. Głupio mi tam przy stacji kręciłeś. Głodny jesteś, zmizerowany, chociaż chłopak silny. Papierów żadnych nie masz, tylko fotografię królowej. Co to wszystko znaczy?
– Duszno mi – mówi Maciuś – niech pan otworzy okno.
Pije Maciuś mleko, bułkę zajada; siła w niego wstępuje. Ale znów oczy przymyka; udaje osłabionego, zerka w stronę okna. Bo gdyby co, będzie uciekał.
– Daj mu teraz spokój – powiada żona. – Widzisz przecie: dzieciak ledwo zipie. Niech się wyśpi. Masz czas jutro przepytać.
– Nie, moja kochana. Ja dwa lata w policji służyłem. Już ty mnie nie ucz. Niech on mi tylko powie…
– Ja ci powiem: stul gębę, rozumiesz? W policji służył, niedołęga. A dlaczego nie służysz? Bo cię wygnali. Inni się majątków dorobili, a ty co? Do śmierci będziesz kiełbasą handlował. No, ruszaj się: pokaż, co przywiozłeś.
I zaczęli wyjmować z worka, a Maciuś oparł się o stół – zasnął.
– Wstydziłbyś się, chamie, taki ciężki worek na dzieciaka ładować. A jeszcze się Janek nazywa.
Janek był jej synem, którego najwięcej kochała. Zginął w ostatniej wojnie.
– Poczciwe musi być dziecko, kiedy fotografię królowej chowa. Żeby był łobuz, to by na pewno miał fotografię Maciusia.
Czujnie spał Maciuś. Przez sen usłyszał swe imię – zbudził się słucha.
– Już nie będziesz miała Maciusia – mówi mąż. – Już wywieźli na bezludną wyspę.
– Szkoda, że wcześniej tego nie zrobili. Byłby nasz Janek nie ginął. Och, ten Maciuś, gdybym go w swoje ręce dostała…
– Mądry był to król, waleczny, odważny.
– Przestaniesz?
– Nie