Wspomnienia niebieskiego mundurka. Gomulicki Wiktor Teofil. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Gomulicki Wiktor Teofil
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
co się stało?…

      – Czemuś „dał nura?”…

      – Diabłaś zobaczył, czy co?…

      – Dajcie mi pokój108!… – odpowiadał tamten na wszystkie pytania. – Com ja widział… ach! com ja widział!…

      – Gadajże, Sprężyk!… Nie bądź głupi!

      – Już po naszym Wojtku… ach! Już umarł!… Już w trumnie leży… Ledwie się rusza – i tak jęczy, jęczy!…

      Chłopcy skamienieli z przerażenia. Przez kilka chwil stali z otwartymi ustami, nie będąc w stanie przemówić.

      Pierwszy oprzytomniał Kozioł. A że był sprytny i trzeźwo patrzył na rzeczy, wystąpił zaraz z uwagą krytyczną:

      – Przecież jeżeli umarł, to nie mógł jęczeć…

      – Ani ruszać się! – poparł przyjaciela Piotruś.

      – Nic nie wiem, nie rozumiem – tłumaczył się Sprężycki – ale zapewniam was, że nie kłamię. Jak ojca kocham, jak Matkę Boską kocham: widziałem Wojtka w trumnie!

      Zaczęli wszyscy krzyczeć, sprzeczać się, radzić, ośmielać się nawzajem – wreszcie postanowili jednogłośnie: zawrócić i na własne oczy sprawdzić, co powiedział Sprężycki.

      Trzęśli się i zębami szczękali ze strachu – jednak przemogli trwogę, odemknęli drzwi od warsztatu i do środka zajrzeli.

      Nie było już żadnej wątpliwości: Wojtek naprawdę leżał w trumnie!

      Trumna była duża, szeroka, czarno malowana – on leżał w niej wygodnie, jak w łóżku, łokciem wspierając się na poduszce.

      Na widok kolegów poruszył się, głową im skinął przyjaźnie…

      Ale ten ruch i to skinienie jeszcze bardziej ich przeraziły. Trzęśli się wszyscy jak galareta i starali umieścić się w ten sposób, żeby choć jedna noga każdego znajdowała się za progiem.

      Wreszcie Kozłowski z trudnością wykrztusił:

      – Bój się Boga… Wojtek… prawdę gadaj… Umarłeś ty… czy nie?

      Na to zaś głos z trumny:

      – A… po co miałbym umierać! Ani mi się śniło. Czym to głupi… a?… Poczekajcie – wstanę, to wam wszystko… a… opowiem.

      I siadłszy na śmiertelnej pościeli, zaczął nogę z owego trumniska wyciągać.

      Tego już było za wiele. Chłopcy z błyskawiczną szybkością drapnęli do sieni, i przepychając się, przewracając, poszturchując, jak garść wystrzelonych kartaczów, wypadli na ulicę.

      Każdy biegł w swoją stronę, nie oglądając się za siebie, jakby go śmierć z kosą goniła.

      Spotkali się dopiero nazajutrz – w szkole.

      Pierwszym kolegą, który ich tam powitał, był – Krystek.

      Nie przestraszyli go się i nie uciekli przed nim. W świetle dziennym (a tego dnia słońce wyjątkowo jasno świeciło) cała rzecz przedstawiła się inaczej: naturalnie i prawie wesoło.

      Wojtuś nie wyglądał ani na umarłego, ani na zmartwychwstańca. Prosto, jak zawsze, trzymał swą dużą głowę – oczy miał tylko trochę podsiniałe, a we włosach więcej niż zwykle drobnych wiórków stolarskich.

      Zarzucono go krzykliwymi pytaniami. Wszyscy krzyczeli razem, tarmosząc go i szczypiąc, tak ich paliła ciekawość.

      Stolarczyk przez długi czas nie mógł przyjść do słowa, powtarzając tylko swoje:

      – A… a… a…

      Dopiero na pauzie, gdy słuchacze przeszkadzać mu nie mogli, mając usta zapchane ciastem, serdelkami i owocami, wszystko im wytłumaczył.

      Ojciec Wojtusia miał zawsze na składzie kilka trumien gotowych. Największa z nich i najszersza – tak wielka i szeroka, że dotąd jeszcze żadnego nieboszczyka nie można było do niej „dopasować” – stale służyła chłopcu za łóżko.

      Wynikało to z koniecznej potrzeby. Mieszkanie państwa Krystków było bardzo szczupłe. Przy dużej izbie warsztatowej jeden mały pokoik i mniejsza jeszcze kuchenka – to wszystko. A rodzina składała się z ośmiu osób.

      Pokoik służył za sypialnię rodzicom i pięciorgu drobnych dzieci. W warsztacie jadano, razem z czeladnikami, obiad i wieczerzę; tu również, po skończonej robocie, Wojtuś odrabiał lekcje i sypiał. A że na łóżko miejsca nie było, więc sypiał – w trumnie.

      Jemu wydawało się to zupełnie naturalne i zrozumieć nie mógł, dlaczego dziwią się temu inni.

      Ale było już widać przeznaczeniem Wojtusia budzić zawsze podziw wśród kolegów…

      VI. Artyści klasowi

      Deszcz ze śniegiem, błoto, wiatr…

      Nawet na wielką pauzę nikt z klasy nie wychodzi. Jeden tylko odważył się wybiec na dziedziniec, szukając Judkowej z obwarzankami – okazało się przecie, że i jej nawet nie ma na stanowisku.

      W klasie mniej hałasu, niżby kto myślał. Wprawdzie kilku chybionych akrobatów skacze przez ławki i usiłuje chodzić na rękach, jeden gra na grzebieniu, dwóch rzuca w siebie papierowymi strzałami – większość jednak zachowuje się spokojnie i przyzwoicie.

      Podzielili się na małe gromadki; każda gromadka w poważnym milczeniu przypatruje się czemuś czy komuś.

      W pierwszej z brzegu gromadce uwagę kolegów skupia na sobie studencik gładko uczesany z miłą, rumianą, nadzwyczaj spokojną i prawdziwie wypogodzoną twarzą – wypisujący w kajecie ozdobnymi literami tytuł: Zagadnienie VI-te.

      Jest to Welinowicz, pierwszy w klasie kaligraf109 – o którym Łypaczewski, nauczyciel kaligrafii, wyrzekł:

      – Welinowicza czeka wielka przyszłość. Jeśli nauczy się w dużym B dolny brzuszek czynić wypuklejszym od górnego, może z czasem zajść tam, dokąd ja zaszedłem!

      Marzeniem jest kolegów Welinowicza posiadać kajety z „wysztychowanymi” przez niego tytułami. Proszą go o to, jak o łaskę największą. Gdyby chciał swój talent sprzedawać, mógłby zjadać codziennie po tuzinie bułek z zimną pieczenią, po garncu jabłek, gruszek lub śliwek.

      Ale on „iskrą Bożą” nie kupczy110, swe mistrzowskie, nadzwyczajnymi „fliglasami” i „wykrętasami” zdobne inicjały wypisuje wyłącznie – przyjaciołom. Toteż wszyscy starają się przyjaźń Welinowicza zdobyć i utrzymać.

      Drugie jest trudniejsze jeszcze niż pierwsze. Doświadczył tego na sobie Sprężycki. Jeden z jego najpiękniejszych kajetów w turkusowo-niebieskiej „morowej111” okładce, przekładany kolorową bibułką, wychuchany, wycackany, nosił na pierwszej karcie taki zadziwiający tytuł:

      ĆWICZ…..Witolda Sprężyckiego.

      Słowo „ćwicz” było wypisane, a raczej wyrysowane i wymalowane tak pięknie, jakby je wyjęto ze wzorów kaligraficznych i rysunkowych. Umieszczone pod nim imię i nazwisko wyglądały nieco skromniej, jednak swym świetnym, perłowym, tuszowo-czarnym „rondem” „ujawniały również rękę – artysty.

      Dlaczego Witold Sprężycki miał być „ćwiczony112”? Od kogo pochodził rozkaz w tak surowej, a zarazem tak estetycznej formie wydany?

      Wszystko to odnosiło się do pewnego pamiętnego


<p>108</p>

pokój – tu: spokój. [przypis edytorski]

<p>109</p>

kaligraf – osoba biegła w kaligrafii, sztuce pięknego i wyraźnego pisania. [przypis edytorski]

<p>110</p>

kupczyć – czynić przedmiotem handlu rzeczy, które nie powinny być źródłem materialnego zysku. [przypis edytorski]

<p>111</p>

morowy – tu: zrobiony z mory, tkaniny o falisto mieniącym się wzorze. [przypis edytorski]

<p>112</p>

ćwiczony (daw.) – bity, chłostany. [przypis edytorski]