Nie. Liza nie zabijała młynarki. Co prawda przed miesiącem, kiedy się wydawało, że chora wyzdrowieje, przeszła jej przez głowę myśl, czyby nie można dopomóc chorobie, dodając coś do herbaty. Ale było to zbyt niebezpieczne, więc nie uczyniła tego. Jedynym środkiem, jaki mogłaby zdobyć, była trucizna na szczury, którą tak łatwo umiano by wykryć! Nie uczyniła tego, Bogu dzięki!… albowiem nie było to potrzebne. Teraz i tak dokona się to z całą pewnością. Proboszcz przyjechał… młynarka leżała wewnątrz i żegnała się ze światem. Nie, nie otruła tej kobiety… Czy jednak nie zatruła jej życia i czy nie utorowała jej przez to drogi do śmierci?… Ech, któż by śmiał ją obwiniać? Za to zresztą nie idzie człowiek od razu do piekła.
Takie myśli krążyły w głowie Lizy, kiedy obserwowała nikłe promienie światła, przy którym gasło życie młynarki.
Kiedy niekiedy, w regularnych odstępach, jakaś postać przesłaniała promienie, długi cień pełzał po trawie, to zbliżał się, to znowu oddalał. To młynarz, pełen niepokoju, chodził przed domem tam i z powrotem.
Lękliwa ciekawość ogarnęła Jörgena: chciał zobaczyć, jak wygląda pochylona nad nim dziewczyna. Potarł zapałkę, udając, że zapala fajkę. Nagły blask uderzył w dolną część podbródka o gładkiej jak atłas skórze, rozbłysnął przelotnie na emalii zębów, purpurową czerwienią wdarł się do nosa i prześwietlił nozdrza, które drgały nerwowo podobnie jak u wietrzącego za śladem psa. Cień wystającej kości policzkowej pogłębił skroń, a oko cofnęło się do oczodołu, nad którym migotała niby złocisty płot zazwyczaj prawie niedostrzegalna brew. To oświetlenie z dołu, które wydobywało na jaw płaszczyzny zwykle ukryte, a przesłaniało cieniem inne, zazwyczaj najsilniej oświetlone, stwarzało poniekąd odwrotny obraz i pokazywało mu oblicze, w którym zaledwie mógł się doszukać znanych rysów i które dzięki tej na wpół poufałej obcości jednocześnie odpychało go i pociągało tajemniczo. A zwłaszcza teraz niepokoiło swą niesamowitością, gdy kolejno prawie całkiem znikało i znowu pojawiało się, coraz bardziej blade i upiorne – wyczarowywane i znowu przyćmiewane migocącym blaskiem zapałki, która upadła na podłogę, nie osiągnąwszy celu zapalenia fajki.
– Jörgenie – szepnęła Liza – czy sądzisz, że można stamtąd z pokoju zobaczyć, co się dzieje tutaj w młynie?
– Cóż przypuszczasz? Przecież oddzielają ściany.
– Albo też usłyszeć?
– Tak daleko?
– Młynarz powiada, że to możliwe.
– Zwariowałaś chyba, jeżeli w to wierzysz.
– A jednak!… Kiedy młynarz mnie pocałował, ona wiedziała o tym i omal nie umarła z tego powodu, że już się jej wiele nie należy.
– A więc młynarz całował cię?
– Tak. Raz.
– Czy to już dawno?
– Nie tak bardzo dawno.
– Mniej więcej przed miesiącem?
– Czy może chcesz zapisać w kalendarzu? – zaśmiała się.
Oboje milczeli przez parę chwil.
Myśl o tym pocałunku wzburzyła Jörgena, gniewał się na nią, że opowiada o tym tak szczerze. Ale wprost nieznośny był ten pogardliwy spokój, z jakim pochylała się nad nim, jak gdyby była starą kobietą lub jak gdyby on nie był młodym, kochającym ją chłopakiem. Dlaczego jemu miało być wzbronione to, na co sobie młynarz pozwalał? I gasząc obcasem resztkę żaru nowej zapałki, postanowił otrząsnąć się z ciążącego na nim przymusu, otoczyć ją ramieniem i rozprawić się z nią energicznie, gdyby się broniła przeciwko jego pieszczotom.
W tej samej chwili zabrzmiał w ogrodzie głos dziecięcy: „Ojcze!”.
Liza wzdrygnęła się, wyprostowała i odstąpiła parę kroków.
Sprzyjający moment przeminął nadaremnie, ale Jörgen nie doznawał rozczarowania, przeciwnie, czuł pewną ulgę. W ciemności ta bliskość pięknego, krzepkiego, kobiecego ciała, którego nie widział, lecz wyczuwał tylko niby ciśnienie powietrza, ciążyła na nim jak zmora; krew wrzała w żyłach. Teraz odetchnął. Ale jednocześnie ogarnął go nieokreślony lęk; wpełzł on do izby wraz z tym głosem dziecięcym, zbolałym i płaczliwym, który brzmiał mu jeszcze w uszach i oddziaływał na jego nastrój podobnie jak nocny krzyk sowy przed burzą.
– Przecież to okropne dla dziecka – oświadczył nagle.
– Jak to, okropne?
– Myślę o tym, że straci matkę.
– No tak, mój Boże! Takie biedne dziecko popłacze parę dni, potem zapomni.
– To dziwne, Lizo, ale mnie się zdaje, że Janek cię nie cierpi.
– Dlaczego miałby mnie nie cierpieć? – odpowiedziała w gniewie Liza. – Nie uczyniłam mu przecież nic złego, Bogu wiadomo.
– Oczywiście, ale Janek jest właśnie niezwykłym dzieckiem. Czy wiesz, co zwróciło moją uwagę?
– No?
– Z początku, kiedy Karo się tu przybłąkał, Janek nie dbał wcale o niego. Ale pewnego dnia obiłaś psa miotłą i wypędziłaś z kuchni, i wtedy chłopiec zaczął go pieścić, bawił się z nim przez cały dzień, a od tego czasu są nierozłącznymi towarzyszami.
– Bo obaj są głupimi stworzeniami.
– Dlaczego właściwie jesteś nieżyczliwie usposobiona do Kara? To przecież całkiem porządny pies.
– Kundel! Przewraca wszystko i rozpuszcza chmarę pcheł.
– Tak, pcheł ma istotnie dużo – poświadczył Jörgen – ale to nie jego wina. A z czasem oduczy się także przewracać naczynia.
– Nie, Pilatus i ja nie cierpimy Kara! Nie, nie cierpimy go… prawda, Pilatusie? – I ruchem nogi potoczyła po podłodze kota mruczącego przytwierdzająco.
Jörgen potarł znowu zapałkę, tym razem naprawdę dlatego, aby zapalić fajkę. Potem pogrążył się w głębokim rozmyślaniu nad chaosem w młynarskim państwie, a myśli doprowadziły go do następującego wniosku:
„Tak, gdyby Janek miał szesnaście lat zamiast sześciu, nic by zapewne nie przeszkodziło, żeby Liza załatwiła się z nim tak samo jak z innymi. Ale tak jak jest, zdaje mi się, że nie bez powodu obawia się go trochę”.
V
Młynarz przestał już chodzić wzdłuż szczytowej ściany.
Usiadł na niskim kopcu w ogrodzie, a Janek, który przyzywał go tak trwożnie, stał obok niego. Oparł łokcie na ramionach ojca i wpatrywał się w jego twarz. Młynarz starał się okazać mu oblicze niezachmurzone troską.
– Ojcze – pytał Janek – czy ludzie są bardzo chorzy, gdy proboszcz przychodzi do nich?
– Czemuż by tak miało być? Przecież proboszcz przychodził i dawniej do mamy.
– Czy