Pomyślała o rysach chłopca jako przecudownym efekcie wyklarowania przypadkowych kombinacji – nieskończonych łańcuchów zbiegów okoliczności spotykających się w tym ogniwie. Pod wpływem tej myśli zapragnęła uklęknąć przy łóżku i wziąć syna w ramiona, powstrzymała ją jednak obecność Yuego. Cofnęła się i zamknęła cicho drzwi.
Doktor dawno już wrócił pod okno, nie mogąc znieść spojrzenia, jakim Jessika mierzyła syna. „Dlaczego Wanna nie dała mi dzieci? – zadawał sobie pytanie. – Jako lekarz wiem, że nie istniała żadna fizyczna przyczyna. Czyżby dla jakichś racji Bene Gesserit? Może wyznaczono jej inne zadanie? Ale jakie? Kochała mnie, to pewne”.
Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że może jest fragmentem o wiele bardziej zawiłego i skomplikowanego układu, niż potrafi ogarnąć swoim umysłem.
Jessika stanęła przy nim.
– Ileż cudownej beztroski jest we śnie dziecka – odezwała się.
– Gdyby jeszcze dorośli potrafili się tak zapomnieć – odpowiedział machinalnie.
– Gdyby…
– Gdzie my to zaprzepaszczamy? – wyszeptał.
Spojrzała na niego, pochwyciwszy zastanawiające brzmienie jego głosu, ale duchem była wciąż przy Paulu, rozmyślając nad nowymi rygorami jego nauczania tutaj, nad zmianami w jego życiu – jakże różnym od życia, jakie kiedyś dla niego planowali.
– My rzeczywiście coś zaprzepaszczamy – stwierdziła.
Spojrzała w prawo, na skarpę z garbami sfatygowanych przez wiatr szarozielonych krzaków o zakurzonych liściach i wyschniętych, szponiastych gałęziach. Zanadto ciemne niebo zawisło nad skarpą niczym kleks, a mleczny blask słońca Arrakis zalewał krajobraz srebrzystą poświatą – jak światło ukrytego pod jej stanikiem krysnoża.
– Niebo jest takie ciemne – powiedziała.
– Częściowo z braku wilgoci.
– Woda! – fuknęła. – Wszystko, co tutaj zaczniesz, skończy się na braku wody!
– To największa tajemnica Arrakis – rzekł.
– Dlaczego tu jest tak mało wody? Są przecież skały wulkaniczne. Jest kilkanaście źródeł energii, które mogę wymienić. Jest lód polarny. Mówi się, że nie można wiercić na pustyni, bo samumy i piachopływy niszczą instalacje szybciej, niż się je montuje, o ile wcześniej jeszcze nie dopadną ich czerwie. Tak czy owak, nigdy nie natrafiono tam na ślad wody. Ale tajemnica, Wellingtonie, prawdziwa tajemnica, to studnie wywiercone w tutejszych basenach i nieckach. Czytałeś o nich?
– Z początku strumyczek i na tym koniec.
– Lecz, Wellingtonie, to dopiero tajemnica. Jest woda, potem źródło wysycha i nigdy już nie ma tam wody. Jednakże drugie wiercenie tuż obok daje ten sam efekt: strumyczek, który się urywa. Czy nigdy to nikogo nie zaciekawiło?
– To ciekawe – przyznał. – Podejrzewasz jakieś procesy życiowe? Czy nie wyszłoby to w próbkach rdzenia?
– Co by wyszło? Obca substancja roślinna… albo zwierzęca? Kto by ją rozpoznał? – Ponownie odwróciła się do skarpy. – Woda zostaje zatrzymana. Coś zatyka jej ujście. To podejrzewam.
– Może przyczyna jest znana – powiedział. – Harkonnenowie pozamykali dostęp do wielu źródeł informacji na temat Arrakis. Może mieli powód, aby to ukryć.
– Jaki powód? – zapytała. – A poza tym jest wilgoć w atmosferze. Bardzo niewiele, owszem, ale jest. To główne źródło tutejszej wody, zbieranej w oddzielaczach wiatru i osadnikach. Skąd się bierze ta wilgoć?
– Z czap polarnych?
– Zimne powietrze absorbuje niewiele wilgoci, Wellingtonie. Jest tu za kurtyną Harkonnenów wiele spraw, które wymagają bliższego zbadania, i nie wszystkie one wiążą się bezpośrednio z przyprawą.
– Rzeczywiście jesteśmy za kurtyną Harkonnenów – rzekł. – Może by… – Urwał, spostrzegłszy intensywność, z jaką nagle zaczęła mu się przyglądać. – Czy coś się stało?
– Sposób, w jaki mówisz „Harkonnenowie” – odparła. – Nawet w głosie mojego księcia nie ma tyle jadu, kiedy wymawia to znienawidzone miano. Nie wiedziałam, że masz osobiste powody, by ich nienawidzić, Wellingtonie.
„Wielka Macierzy! Obudziłem w niej podejrzenia! – pomyślał. – Teraz muszę użyć wszelkich wybiegów, jakich nauczyła mnie Wanna. Mam tylko jedno wyjście: powiedzieć jak najwięcej prawdy”.
– Nie wiedziałaś, że moja żona, moja Wanna… – Wzruszył ramionami, nie mogąc mówić z powodu nagłego skurczu w gardle. – Oni… – Słowa uwięzły mu w krtani. Wpadł w popłoch, zacisnął mocno powieki, nic prawie nie czując prócz bólu w piersi, dopóki jakaś dłoń nie dotknęła delikatnie jego ramienia.
– Wybacz mi – powiedziała Jessika. – Nie miałam zamiaru otwierać starych ran. – I pomyślała: „A to bydlaki! Jego żoną była Bene Gesserit: widać to w nim jak na dłoni. I oczywiście Harkonnenowie ją zamordowali. Oto kolejna nieszczęsna ofiara złączona cheremem nienawiści z Atrydami”.
– Przepraszam – rzekł. – Nie mogę o tym mówić.
Otworzył oczy, zdając się na świadomość rozpaczy. To przynajmniej była prawda.
Jessika wodziła po nim wzrokiem, zatrzymując go na wystających kościach policzkowych, na ciemnych cekinach skośnych oczu, na kremowej cerze, na sznureczkach wąsów zwisających niczym portal nad purpurowymi wargami, na wąskim podbródku. Zauważyła, że bruzdy na czole i policzkach świadczą tyleż o wieku, co o troskach. Poczuła do niego głęboką sympatię.
– Żałuję, Wellingtonie, że sprowadziliśmy cię w to niebezpieczne miejsce – powiedziała.
– Przyjechałem z własnej woli – odparł.
To także była prawda.
– Ale cała ta planeta jest pułapką Harkonnenów. Musisz o tym wiedzieć.
– Trzeba czegoś więcej niż pułapki, by schwytać księcia Leto – stwierdził.
I to również była prawda.
– Może powinnam bardziej w niego wierzyć – rzekła. – Jest genialnym taktykiem.
– Zostaliśmy wyrwani z korzeniami. Dlatego czujemy się niepewnie.
– A jakże łatwo jest zabić wykorzenioną roślinę – powiedziała. – Szczególnie kiedy się ją wsadzi we wrogą glebę.
– Czy na pewno ta gleba jest wroga?
– Były rozruchy na tle wody, gdy się rozniosło, jak wielu ludzi książę tu sprowadza – odparła. – Ustały dopiero wtedy, kiedy miejscowi się dowiedzieli, że instalujemy nowe oddzielacze wiatru i skraplacze, by przejęły to brzemię.
– Wody jest tu tylko tyle, żeby utrzymać ludzi przy życiu – powiedział Yueh. – Oni wiedzą, że jeśli mieszkańców przybędzie, a nie zwiększy się ilość wody, jej cena pójdzie w górę i najbiedniejsi poumierają. Ale książę rozwiązał ten problem. Rozruchy wcale nie muszą świadczyć o trwałej wrogości do niego.
– I straże – powiedziała. – Wszędzie straże. I tarcze. Gdzie spojrzeć, widać tę mgiełkę. Inaczej żyliśmy na Kaladanie.
– Dajmy tej planecie szansę – rzekł doktor, lecz Jessika ponownie skierowała kamienne