Tigris powiedziała, że na dożynkowej imprezie u Fabricii wszyscy oszaleli na punkcie Lucy Gray Baird. Jego trybutka miała potencjał, żeby zostać gwiazdą, jak twierdzili wstawieni przyjaciele Fabricii, siorbiąc poskę.
Kuzynostwo doszło do wniosku, że Coriolanus musi zrobić dobre wrażenie na dziewczynie, żeby chętnie z nim współpracowała. Nie powinien jej traktować jak skazanej więźniarki, ale jak gościa. Właśnie dlatego Coriolanus postanowił powitać ją jak najwcześniej, już na stacji, dzięki czemu zyskiwał okazję, żeby od razu przystąpić do realizacji zadania, no i zyskać jej zaufanie.
– Wyobraź sobie tylko, jaka musi być przerażona, Corio – zauważyła wcześniej Tigris. – Na jej miejscu byłabym wdzięczna za jakikolwiek życzliwy gest, żebym poczuła się tak, jakby ci na mnie zależało. Jakbym była coś warta. Daj jej coś, choćby coś symbolicznego, niech wie, że nie jest ci obojętna.
Coriolanus pomyślał o różach babki, nadal cenionych w Kapitolu. Pielęgnowała je troskliwie na dachu należącym do penthouse’u, zarówno na świeżym powietrzu, jak i w niewielkiej szklarni. Rozstawała się z nimi tak niechętnie, jakby to były brylanty, więc Coriolanus musiał ją długo przekonywać, żeby dostać to cudo.
– Muszę stworzyć więź między nami – tłumaczył. – Zawsze powtarzasz, że twoje róże otwierają każde drzwi.
To, że ustąpiła, było dowodem na to, jak bardzo przejmowała się ich obecną sytuacją.
Od dożynek upłynęły dwa dni. W mieście panował nieznośny upał i chociaż dopiero co minął świt, dworzec zaczynał się gotować. Coriolanus czuł, że za bardzo rzuca się w oczy na szerokim, opustoszałym peronie, ale nie mógł ryzykować, że przegapi pociąg. Od sąsiada z dołu, przechodzącego szkolenie na organizatora igrzysk Remusa Dolittle’a, zdołał wyciągnąć jedynie informację, że dziewczyna przyjedzie w środę. Remus niedawno skończył Uniwersytet, a jego rodzina pociągnęła za wszystkie możliwe sznurki, żeby załatwić mu przyzwoicie płatną pracę, szczebel do przyszłej kariery. Coriolanus mógł popytać w Akademii, nie wiedział jednak, czy to powitanie pociągu nie wzbudzi dezaprobaty. Nie wyłożono żadnych konkretnych zasad, ale uznał, że większość jego kolegów poczeka do następnego dnia, żeby przywitać swoich trybutów podczas sesji nadzorowanej przez Akademię.
Minęła godzina, potem dwie, ale nie przyjechał ani jeden pociąg. Słońce bezlitośnie prażyło przez szklany dach stacji. Pot spływał po plecach Coriolanusa, a róża, tak majestatyczna o poranku, pochyliła się z rezygnacją. Zaczął się zastanawiać, czy to nie był kiepski pomysł, i doszedł do wniosku, że nikt mu nie podziękuje za to powitanie trybutki. Na innej dziewczynie, typowej dziewczynie, zrobiłby wrażenie, jednak Lucy Gray Baird nie miała w sobie nic typowego. Właściwie było coś groźnego w dziewczynie zdolnej do tak śmiałych popisów tuż po ataku burmistrza. Ataku, który nastąpił, kiedy wrzuciła jadowitego węża za sukienkę koleżanki. W zasadzie Coriolanus nie wiedział, czy wąż był jadowity, ale to się wydawało oczywiste. Naprawdę była przerażająca. A on stał tutaj, w szkolnym mundurze, z różą w dłoniach, jak jakiś zakochany uczniak, w nadziei że dziewczyna – no właśnie, co? Zaufa mu? Polubi go? Nie zabije na miejscu?
Jej współpraca była koniecznością. Wczoraj Satiria zorganizowała zebranie mentorów i wyjaśniła, na czym będzie polegało ich pierwsze zadanie. W przeszłości trybuci trafiali prosto na arenę następnego ranka po przybyciu do Kapitolu, tym razem jednak, ze względu na udział uczniów Akademii, igrzyska miały rozpocząć się kilka dni później. Postanowiono, że każdy z mentorów przeprowadzi rozmowę ze swoim trybutem i dostanie pięć minut na przedstawienie go Panem w telewizyjnej relacji na żywo. Jeśli ludzie dojdą do wniosku, że mają komu kibicować, zainteresują się transmisją Głodowych Igrzysk. Gdyby wszystko poszło gładko, nadawano by ją w najlepszym czasie antenowym – i być może nawet zaproszono by mentorów do wygłaszania komentarzy o swoich zawodnikach podczas igrzysk. Coriolanus obiecał sobie, że jego pięć minut będzie gwoździem wieczoru.
Minęła kolejna godzina i już miał zrezygnować, kiedy z głębi tunelu dobiegł go gwizd pociągu. Podczas kilku pierwszych miesięcy wojny ten gwizd zwiastował powrót ojca z pola bitwy. Ojciec uważał, że jako potentat w produkcji amunicji powinien odbyć służbę wojskową, bo to uwiarygodniało rodzinny biznes. Miał talent do strategii, żelazne nerwy i budził respekt, więc szybko awansował. Chcąc publicznie okazać poparcie dla Kapitolu, Snowowie przybywali na dworzec całą rodziną, z Coriolanusem w aksamitnym garniturku, by tam oczekiwać na powrót wielkiego człowieka. Aż do dnia, w którym pociąg przywiózł im tylko informację, że ojca trafiła rebeliancka kula. W całym Kapitolu trudno było znaleźć miejsce niezwiązane z jakimś okropnym wspomnieniem, tu jednak było najgorzej. Trudno powiedzieć, żeby Coriolanus bardzo kochał tego zdystansowanego, surowego człowieka, ale czuł, że ojciec go chroni. Jego śmierć nasuwała skojarzenia ze strachem i bezbronnością, których Coriolanus nie zdołał się całkiem pozbyć.
Pociąg zagwizdał ponownie, gdy wjechał na stację i zahamował. Był krótki, składał się z lokomotywy i dwóch wagonów. Coriolanus usiłował dojrzeć swoją trybutkę w oknie, zanim sobie uświadomił, że nie ma żadnych okien. To nie były wagony pasażerskie, ale towarowe, z ciężkimi metalowymi łańcuchami i staroświeckimi kłódkami do zabezpieczenia towarów.
Nie ten pociąg, pomyślał. Równie dobrze mogę iść do domu. Nagle z jednego z wagonów dobiegł go niewątpliwie ludzki krzyk, więc Coriolanus nie ruszył się z miejsca.
Spodziewał się licznej grupy Strażników Pokoju, ale pociąg stał przez dwadzieścia minut, zanim kilku z nich dotarło na peron. Jeden z żołnierzy zamienił parę słów z siedzącym w lokomotywie maszynistą, i z okna wypadł zestaw kluczy. Strażnik nieśpiesznie ruszył do pierwszego wagonu, przeglądając klucze, aż w końcu wybrał właściwy, włożył go do kłódki i przekręcił. Łańcuchy opadły, a strażnik odsunął ciężkie drzwi. Wagon wydawał się pusty. Strażnik wyciągnął pałkę i rąbnął nią o futrynę.
– No dobra, wy tam, wychodzić!
W drzwiach stanął wysoki chłopak o ciemnobrązowej skórze, w pocerowanym, workowatym ubraniu. Coriolanus rozpoznał w nim trybuta Clemensii, dzieciaka z Jedenastki, smukłego, ale muskularnego. Po chwili do chłopaka dołączyła dziewczyna o podobnej karnacji, jednak chuda jak szczapa i rozkaszlana. Oboje mieli bose stopy i skute z przodu ręce. Wagon znajdował się półtora metra nad peronem, więc usiedli na krawędzi i niezręcznie na niego zeskoczyli. Drobna dziewczyna o ziemistej cerze, w sukience w paski i czerwonym szaliku, podpełzła do drzwi, ale chyba nie była w stanie skoczyć. Strażnik szarpnął ją i rzucił jak workiem, ledwie zdążyła podeprzeć się rękami. Potem sięgnął do wagonu i wywlókł na peron chłopca, który wyglądał najwyżej na dziesięć lat, ale musiał mieć przynajmniej dwanaście.
Smród stęchlizny i nawozu dotarł już do nozdrzy Coriolanusa. Transportowali trybutów w bydlęcych wagonach, na dodatek brudnych. Coriolanus zaczął się zastanawiać, czy dzieciaki dostały cokolwiek do jedzenia i czy wypuszczano je na świeże powietrze, czy też trafiły do wagonów tuż po dożynkach. Przywykł do oglądania trybutów na ekranie i nie zdążył się przygotować na spotkanie twarzą w twarz. Poczuł przypływ litości i obrzydzenia. To naprawdę były stworzenia z innego świata, pozbawionego nadziei i brutalnego.
Strażnik przeszedł do drugiego wagonu. Rozpiął łańcuchy, a wtedy drzwi się otworzyły i ukazał się w nich Jessup, trybut z Dwunastki. Zmrużył oczy, patrząc na jasno oświetloną stację. Coriolanus natychmiast się ożywił i odruchowo wyprostował.