Nasi goście
W roku zdaje mi się 1920, wyszła powieść znanego pisarza francuskiego, Abla Hermant9 pt. L'Heure brève. Bohaterem jest literat paryski (rzecz dzieje się przed wojną), który zakochał się w utalentowanej Polce (coś w rodzaju Marii Baszkircew10), bawiącej w Paryżu, hrabiance de Wieliczka. Zainteresowała go tak, że kiedy wyjechała do kraju, literat pośpiesza za nią. Przybywa do Krakowa, mieszka w Grand Hotelu, opisuje dość wiernie pomnik Mickiewicza, obserwuje… „trojki”11 kursujące po mieście, po czym odwiedza pannę w jej rodzinnym pałacu w Wieliczce. Ogląda w salonie bardzo nowoczesne meble sprowadzone z… Budapesztu, po czym przechodzi do jadalni, bo go panna zaprosiła na obiad. Nieco niemile uderza go, że widzi stół nakryty na pięćdziesiąt osób. „Mieliśmy być sami”… zwraca się z lekką wymówką do panny. – „Bo też będziemy sami, odpowiada hrabianka z zalotnym uśmiechem; to tylko zwyczaj krajowy, że się nakrywa stół pour les pèlerins (dla pielgrzymów)…”
Dodajmy, że Abel Hermant należy raczej do Francuzów podróżujących, był podobno jakiś czas w Rosji, może był i w Krakowie. I powieść ta nie jest bynajmniej szarżą w rodzaju jego powieści dyplomatycznych, rozgrywających się w fantastycznym „królestwie Galicji”; nie, to jest powieść psychologiczna.
Niech to da miarę, do jakiego stopnia Polska była dla cudzoziemca egzotycznym krajem. Ponieważ egzotyzm nie jest naszą szczególną ambicją, radzi przeto witamy cudzoziemskich wędrowców, którzy coraz częściej nas odwiedzają, aby nas osobiście poznać. Przyjeżdża ich sporo, najwięcej z Francji, bądź pojedynczo, bądź grupami; niechby ich było jak najwięcej.
Ale nie wyobrażajmy sobie, i oni niech sobie nie wyobrażają, że Polska jest łatwa do poznania. Polska ze swymi arystokratycznymi salonami, w których Francuz czuje się najzupełniej „du côté de Guermantes”, a po wyjściu z których opadają go na ulicy zgraje natrętnych żebraków, prawdziwych lub sztucznych kalek; Polska ze swoim północnym klimatem, w którym tak pięknie kwitną jedwabne pończoszki; z dwiema scenami obrotowymi i jednym gettem, z zadymioną i twardą Łodzią dającą 30 tysięcy franków nagrody poecie, etc., etc., wszystko to jest całość niełatwa do rozplątania dla cudzoziemca. Czuje się to w każdym drobiazgu; zwłaszcza w drobiazgach.
Bawił w Warszawie literat belgijski, wybitny poseł socjalistyczny. Było to w zimie. W pewnym domu, na zebraniu literackim, podano mu krupniczek. Oczywiście litewski. „To nasz napój narodowy”, objaśnia ktoś, widząc, że Belg łyka gorący trunek ze smakiem. „To wyborne, piłem to w Kownie, mówi gość z ledwie dostrzegalnym uśmiechem, tam mi także mówili, że to jest ich narodowy trunek”. Zrobiło się trochę nieprzyjemnie; wyglądało tak, jakbyśmy się podszywali pod krupnik litewski. Jak wytłumaczyć Belgowi, że i jedni, i drudzy mówili prawdę? Trzeba by mu przytoczyć pierwszy wiersz z Pana Tadeusza… Czyby zrozumiał? I tak z oparów krupniczka wyłoniła się na chwilę mroczna kwestia litewska…
Życie w Polsce jest może mniej zmechanizowane, mniej ujednostajnione niż w „Europie” i to bałamuci cudzoziemca. Stopień i gatunek kultury, sfery zainteresowań są bardzo rozmaite. I dlatego obserwacje i uogólnienia, do których tak skłonni są śpieszący się wędrowcy, zależą w zupełności od kół, w które się przypadkowo dostaną. Pewien francuski literat notuje, że najpopularniejszym w Polsce pisarzem francuskim jest Giraudoux12 i zdziwiłby się niezmiernie, gdyby mu powiedzieć, że poza tą właśnie garścią osób, z którymi on się zetknął, Polska nic prawie nie wie o istnieniu tego wybornego pisarza. I to są właśnie te nieporozumienia: kiedy np. po rozmowie z uroczą damą polską o najsubtelniejszych odcieniach homoseksualizmu u Prousta wpadnie mu w rękę statystyka analfabetów…
Można ogólnie powiedzieć, że poznawanie Polski przez cudzoziemców, zwłaszcza Francuzów, jest w samej zasadzie niewinnie zafałszowane, przez to, iż – rzecz prosta – skazani są na koła osób władających obcymi językami. Toż samo po trosze, gdy chodzi o wycieczki zbiorowe: też chętnie oddaje się miłych gości w ręce osób mówiących po francusku, co więcej mających czas i środki, aby robić honory. Jedzą podwieczorek u Branickich w Wilanowie i stwierdzają, że w Polsce dobrze się mieszka; polują u Tyszkiewiczów na wilki, zwiedzają Polskę od pałacu do pałacu. Trudno zaprzeczyć, że to jest bardzo dla nas pochlebny sposób zwiedzania; ale przesuwa on pojęcia o Polsce w duchu cokolwiek bardziej feudalnym niż jest w istocie. Widzi się to nieraz, kiedy się czyta wrażenia z takich podróży. Polska przedstawia się w nich jako kraj wybitnie myśliwski, gdzie mieszkania są strojne w głowy dzicze i rogi jelenie, a gospodarz wychodzi rano z fuzją, aby wieczór wrócić obładowany zwierzyną, którą wraz z całym domem się żywi. Serdeczność, z jaką witamy u siebie obcych, wyraża się stołem obficie zastawionym zakąskami (ten okropny sposób jedzenia, przy którym, stojąc, żongluje się małym talerzykiem, nakładając na niego kolejno śledzika, płucka, bigosik, majonez, flaczki, łososia, etc. uchodzi nie wiem czemu za nasz „narodowy”); robi to wrażenie takiego obżarstwa, że goście nasi (czytałem to niedawno) aż ostrym klimatem czują potrzebę tłumaczyć ogrom naszego rzekomego apetytu. Spotkałem też w takim „wrażeniu z podróży” informację, że w Polsce, kiedy się żąda w restauracji porcji jajek, normalna porcja jest sześć jaj. Może to są echa lektury Krzyżaków, gdzie przyrządzają Maćkowi z Bogdańca jajecznicę z dwudziestu jaj, bo jest chory?
Toteż, wśród coraz liczniejszej literatury podróżniczej o Polsce, uderza dobrą orientacją nowa książka państwa Barot-Forlière pt. Notre soeur la Pologne, z opaską, na której widnieją słowa: „Poznać ją, znaczy pokochać ją”… Państwa Barot pamięta wielu z nas z Warszawy, gdzie bawili, objeżdżając Polskę z wycieczką Przyjaciół Polski organizowaną przez „Różyczkę”. Pan Barot, lekarz, burmistrz Angers, wybitny dziennikarz, przemawiał w Warszawie na paru zebraniach, a jego przemówienia uderzały szczerą a rzeczową sympatią, wolną od zdawkowych łakoci. Zwracał uwagę głównie na konieczność nawiązania bliższej styczności między polską a francuską prasą prowincjonalną, której znaczenia nie docenia się, skupiając całe działanie na Paryż; tymczasem prowincja to prawdziwa Francja, to wyborcy, to posłowie, to opinia kraju. Dał temu wyraz p. Barot, ogłaszając, rychło po powrocie z Polski, w swoim koncernie dzienników obszerny artykuł o Wilnie. Widziałem potem pana Barot w Angers, gdzie organizował mój odczyt i wobec sali mieszczącej 1.200 osób wygłosił gorące przemówienie o Polsce. Potem byłem u niego w domu: zaprowadził mnie do pokoju dziecinnego, do swego śpiącego już synka: ściany były dokoła pokryte rycinami etnograficznymi ludu naszego, przywiezionymi z Polski. „Pragnę, mówił mi p. Barot, aby to były pierwsze wrażenia mego syna”.
Książka pana Barot jest wzorem dobrej informacji. Tak wytrawny dziennikarz i dobry obserwator, daje w skrócie żywe i zajmujące obrazy, rodzaj szybkiej wędrówki po Polsce, ilustrowanej zresztą rycinami. Jest tam po trosze wszystko; historia, geografia, upadek i męczeństwo, odrodzenie i rozmach dzisiejszy, przemysł, wojsko, lud, robotnicy, szlachta, inteligencja, dusza polska, kwestia żydowska, „mniejszości”, wędrówka po głównych miastach Polski, od Poznania i Bydgoszczy po Lwów, od Katowic po Wilno z Krakowem i Warszawą pośrodku, wszystko bez przesadnych zachwytów, ale z sympatią i zrozumieniem. Nie najmniej wreszcie interesująca jest końcowa apostrofa pod adresem oficjalnych sfer francuskich, zarzucająca im niedostateczne zrozumienie kwestii polskiej dla Francji. „Szczupły i skąpo dotowany personel dyplomatyczny i konsularny nie może odgrywać w Polsce takiej roli, jaka by mu w najściślej zaprzyjaźnionym kraju przypadała. Trzeba nam konsulów w dwudziestu miastach, a mamy ich w pięciu”, pisze p. Barot.
Francja, mówi dalej, nie umiała wyzyskać entuzjazmu, z jakim Polska garnęła się do poznania języka francuskiego, literatury francuskiej; nie ma dość kursów, nauczyciele są bardzo nierównej wartości. Znajomość Francji, pozostawiona