Słowik. Kristin Hannah. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Kristin Hannah
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Контркультура
Год издания: 0
isbn: 9788380313729
Скачать книгу
już dawno w łóżkach, słuchała BBC na przemyconym radiu. Francja przyłączyła się do Wielkiej Brytanii i wypowiedziała Niemcom wojnę. W całym kraju mieszkańcy gromadzili zapasy żywności, zakładali na okna zaciemnienie i uczyli się żyć w mroku jak krety.

      Przygotowywali się i zamartwiali, a potem… nic.

      Miesiącami nie działo się nic.

      Na początku wszyscy rozmawiali o Wielkiej Wojnie i stratach, jakie dotknęły niemal wszystkie rodziny, lecz wraz z upływem miesięcy, gdy o wojnie jedynie się mówiło, Isabelle usłyszała z ust nauczycielek określenie „dziwna wojna”. Prawdziwej grozy zaznały inne kraje Europy – na przykład Polska.

      – Czy w czasie wojny dobre maniery nic nie znaczą, Isabelle?

      – Już teraz są bezużyteczne – odparła impulsywnie dziewczyna i od razu pożałowała niewczesnej szczerości.

      – Nasza szkoła od początku nie była dla ciebie odpowiednim miejscem, ale… – Madame wstała z miejsca.

      – Ojciec umieściłby mnie wszędzie, byle się mnie pozbyć – przerwała Isabelle. Wolała wypalić prawdę, niż usłyszeć kolejne kłamstwo. Od ponad dekady tułała się po rozmaitych klasztorach i szkołach z internatem i wiele się nauczyła, przede wszystkim tego, że musi polegać na sobie. Na ojca i siostrę z pewnością nie mogła liczyć.

      Madame przyjrzała się Isabelle. Nozdrza leciutko jej się rozszerzyły, co wskazywało na uprzejme, acz bolesne niezadowolenie.

      – Strata żony to cios dla mężczyzny.

      – Podobnie jak dla córki utrata matki. – Isabelle uśmiechnęła się buntowniczo. – W gruncie rzeczy straciłam oboje rodziców, czyż nie? Jedno zmarło, a drugie odwróciło się ode mnie. Nie umiem orzec, co zabolało mnie bardziej.

      – Na miłość boską, Isabelle, czy zawsze musisz mówić wszystko, co masz na języku?

      Isabelle słyszała te krytyczne słowa przez całe życie i nadal nie rozumiała, dlaczego powinna uważać na to, co mówi. I tak nikt jej nigdy nie słuchał.

      – Wyjedziesz jeszcze dzisiaj. Wyślę telegram do twojego ojca. Thomas odprowadzi cię na stację.

      – Dzisiaj? – Isabelle zamrugała nerwowo. – Ale… Tata mnie nie chce.

      – Cóż. To się nazywa konsekwencje – odparła madame. – Może teraz zauważysz, że powinny być brane pod uwagę.

      Isabelle znów siedziała sama w pociągu, zmierzając ku nieznanemu przeznaczeniu.

      Patrzyła przez brudne okno na rozciągający się za nim zielony krajobraz: pola uprawne i łąki, czerwone dachy domostw, kamienne murki i mosty, wozy konne.

      Wszystko wyglądało tak jak zawsze, i to ją zaskoczyło. Zbliżała się wojna, więc można by przypuszczać, że kraj ulegnie jakiejś zmianie – drzewa uschną, trawa zżółknie, ptaki przestaną śpiewać. Z pełznącego do Paryża pociągu widziała jednak, że wszystko było najzupełniej zwyczajne.

      Wreszcie, sapiąc i zgrzytając, pociąg dotarł na ogromny Gare de Lyon. Isabelle sięgnęła po niedużą walizkę i położyła ją sobie na kolanach. Kiedy przyglądała się wysiadającym, powrócił do niej problem, którego dotąd starała się unikać.

      Tata.

      Pragnęła wierzyć, że ojciec serdecznie powita ją w domu, że w końcu otworzy ramiona, wypowie jej imię w ten kochający sposób jak przedtem, kiedy mama swoją obecnością spajała ich razem niczym klej.

      Opuściła wzrok na porysowaną walizkę.

      Jaka mała.

      Większość dziewczyn, z którymi uczęszczała do rozmaitych szkół, przyjeżdżała z kolekcją waliz i kufrów, opasanych skórzanymi pasami z solidnymi mosiężnymi sprzączkami. Nad biurkami wieszały obrazy, na nocnych szafkach ustawiały fotografie i sentencje w ramkach, w szufladach trzymały albumy ze zdjęciami.

      Isabelle miała jedną fotografię kobiety, którą chciała pamiętać i nie mogła. Gdy próbowała przywołać wspomnienia, przychodziły do niej jedynie zamazane obrazy płaczących ludzi, kręcącego głową lekarza i matki mówiącej coś o trzymaniu się mocno ręki starszej siostry.

      Jak gdyby to mogło w czymś pomóc. Vianne porzuciła ją równie szybko jak ojciec.

      Isabelle uświadomiła sobie, że tylko ona nie opuściła jeszcze wagonu. Chwyciła walizkę w dłoń obleczoną rękawiczką, wstała i wyszła z przedziału.

      Na peronach roiło się od ludzi. Lokomotywy stały, dysząc i wypuszczając kłęby dymu, który wisiał pod wysokim łukowym sklepieniem. Z oddali doleciał ostry gwizd. Wielkie żelazne koła zaczęły się obracać. Płyty pod stopami dziewczyny zadrżały.

      Jej ojciec wyróżniał się nawet w zbitym tłumie.

      Kiedy ją zobaczył, po jego twarzy przemknął widoczny cień rozdrażnienia, szybko zastąpiony wyrazem ponurej rezygnacji.

      Był wysoki, mierzył co najmniej sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, ale mocno się garbił. Ponoć za sprawą Wielkiej Wojny, tak to zapamiętała Isabelle. Szerokie barki opadały apatycznie, jakby był zbyt przygnębiony, by myśleć o odpowiedniej postawie. Rzednące włosy posiwiały i były w nieładzie. Do tego nos boksera i wąskie, zaciśnięte usta. W ten upalny letni dzień miał na sobie wymiętą białą koszulę z podwiniętymi rękawami i wystrzępionym kołnierzykiem, byle jak zawiązany krawat i sztruksowe spodnie, które wyraźnie domagały się prania.

      Próbowała wyglądać… dojrzale. Być może tego właśnie od niej oczekiwał.

      – Isabelle.

      – Tato. – Mocno ściskała walizkę w obu dłoniach.

      – Wyrzucili cię z kolejnej szkoły.

      Bez słowa skinęła głową i przełknęła ślinę.

      – Jak mam ci znaleźć nowe miejsce w tych niespokojnych czasach?

      Pora wyjawić swoje plany.

      – Chciałabym… zamieszkać z tobą, tato.

      – Ze mną? – Irytacja i zaskoczenie. Lecz czy chęć zamieszkania z ojcem nie jest czymś zwykłym u córki? Postąpiła krok w jego stronę.

      – Mogłabym pracować w księgarni. Nie będę ci przeszkadzać.

      Odetchnęła głęboko i czekała. Dźwięki nagle stały się głośniejsze. Słyszała kroki pasażerów, chrzęst kół pociągu, trzepot gołębich skrzydeł, płacz niemowlęcia.

      Ależ oczywiście, Isabelle.

      Witaj w domu.

      Ojciec westchnął, odwrócił się na pięcie i ruszył.

      – No – burknął przez ramię – idziesz czy nie?

      Isabelle leżała na kocu rozłożonym w słodko pachnącej trawie, mając przed sobą otwartą książkę. Gdzieś w pobliżu brzęczała pszczoła, pracowicie zbierając pyłek z kwiatu; w panującej ciszy brzmiało to jak warkot malutkiego motocykla. Dzień był upalny. Od powrotu do Paryża minął tydzień. Bo nie był to powrót do domu. Wiedziała, że ojciec nie przestaje kombinować, jak by się jej pozbyć, ale w tak piękny dzień, gdy powietrze przesycała woń wiśni i świeżej, soczystej trawy, nie chciała o tym myśleć.

      – Za dużo czytasz – powiedział Cristophe, żując łodyżkę perzu. – Co to jest, powieść o miłości?