Brzmi to tak, jakbym zostawiła gdzieś moich bliskich; może porzuciła ich w miejscu, do którego nie przynależą, i zawróciła, zbyt zdezorientowana, by móc odnaleźć własne ślady.
Nie są zagubieni. Nie znajdują się w lepszym miejscu. Oni odeszli. Zbliżając się do kresu swoich dni, wiem, że niepowodzenia, jak i żal z ich powodu osiadają w DNA na zawsze i stają się częścią nas samych.
Postarzałam się w ciągu miesięcy minionych od śmierci męża i wystawionej mi lekarskiej diagnozy. Poorana zmarszczkami skóra wygląda jak woskowany papier siłą rozprostowany do ponownego użycia. Oczy często mnie zawodzą – w ciemności, gdy błyskają przednie reflektory, kiedy pada deszcz. Ta zawodność postrzegania działa mi na nerwy. Być może dlatego oglądam się za siebie. Przeszłość ma klarowność, jakiej brakuje mi w teraźniejszości.
Chcę sobie wyobrażać, że kiedy odejdę, będzie panował pokój, że zobaczę wszystkich, których kochałam i straciłam. A wreszcie, że będzie mi wybaczone.
Plotę głupstwa, prawda?
Mój dom, zbudowany ponad sto lat temu przez potentata w handlu drewnem i nazwany przez niego „Szczytami”, jest teraz wystawiony na sprzedaż, a ja szykuję się do wyprowadzki, ponieważ mój syn uważa, że tak będzie lepiej.
Syn stara się mną opiekować, okazać, jak bardzo mnie kocha w tym najtrudniejszym czasie, nie sprzeciwiam mu się więc zbytnio. Co za różnica, gdzie umrę? W gruncie rzeczy do tego się to sprowadza. Miejsce mojego zamieszkania nie ma już znaczenia. Pakuję do pudeł życie w nadmorskiej części Oregonu, gdzie osiedliłam się blisko pięćdziesiąt lat temu. Niewiele chcę zabrać ze sobą. Ale jest taka jedna rzecz…
Sięgam po wiszącą rączkę opuszczającą schodki na górę. Rozkładają się od sufitu jak dżentelmen uprzejmie wyciągający rękę.
Chwiejne stopnie drżą pod stopami, kiedy wspinam się ostrożnie na strych cuchnący kurzem i pleśnią. Nade mną kołysze się goła żarówka na długim kablu. Pociągam za sznurek włącznika.
Czuję się jak w ładowni starego parowca. Ściany obite szerokimi, chropawymi deskami, wszędzie pełno srebrzystych pajęczyn, zwłaszcza między wyschniętym drewnem. Dach jest tak spadzisty, że mogę stanąć wyprostowana jedynie pośrodku pomieszczenia.
Spostrzegam bujany fotel, którego używałam, kiedy wnuki były jeszcze małe, obok starą kołyskę i sponiewieranego konia na biegunach, krzesło odnawiane przez moją córkę, zanim zachorowała. Wzdłuż ściany stoją oznakowane pudła: „Boże Narodzenie”, „Dziękczynienie”, „Wielkanoc”, „Halloween”, „Naczynia stołowe”, „Sport”. Przechowywanych w nich przedmiotów praktycznie już nie używam, ale żal mi się z nimi rozstać. Według mnie przyznanie, że nie będę już więcej ozdabiać choinki, byłoby aktem rezygnacji, a zresztą nigdy nie umiałam się pozbywać rzeczy. W rogu stoi to, czego szukam: zabytkowy, oklejony podróżnymi nalepkami kufer.
Z wysiłkiem ciągnę ciężką skrzynię na środek strychu, dokładnie pod wiszącą żarówkę. Klękam, lecz w pół ruchu przerywa mi ból w kolanach, więc tylko przysiadam lekko na piętach.
Po raz pierwszy od trzydziestu lat unoszę wieko kufra. W wyjmowanej górnej części znajdują się pamiątki po dzieciach, z okresu niemowlęcego i nie tylko. Malutkie buciki, zabawki, rysunki kredkami, świadectwa szkolne, zdjęcia ze szkolnych przedstawień.
Wyjmuję tę część i odstawiam na bok.
Na dnie kufra panuje bałagan. Oprawione w skórę dzienniki, paczka przewiązanych niebieską satynową wstążeczką zżółkłych pocztówek, kartonowe pudełko z wgniecionym rogiem, seria cienkich tomików poezji Juliena Rossignola, duże pudło po butach z setkami czarno-białych fotografii.
Na wierzchu wyblakły, pożółkły kartonik.
Podnoszę go drżącymi rękami. To carte d’identité, dokument tożsamości z czasów drugiej wojny. Patrzę na mały prostokąt paszportowej fotografii młodej kobiety. „Juliette Gervaise”.
– Mamo?
Słyszę kroki syna na trzeszczących schodach, moje serce bije w ich rytmie. Czy wołał mnie już wcześniej?
– Mamo? Nie powinnaś wchodzić na strych. Cholera… Te schodki się chwieją. – Syn staje przy mnie. – Wystarczy upadek i…
Muskam nogawkę jego spodni i lekko kręcę głową. Nie mogę podnieść wzroku.
– Nie… – szepczę. Tylko tyle mogę wykrztusić.
Syn klęka, potem siada. Czuję zapach jego wody po goleniu, subtelny, a zarazem ostry, korzenny, zmieszany z wonią papierosowego dymu. Przed domem wypalił papierosa; pozbył się tego nawyku dziesiątki lat temu, a teraz do niego powrócił, po mojej ostatniej diagnozie. Nie ma sensu wyrażać dezaprobaty. Syn jest lekarzem. Wie, co robi.
Instynkt podpowiada mi, żeby wrzucić dokument z powrotem do kufra i zatrzasnąć wieko. Czyniłam tak przez całe życie.
Teraz jednak umieram. Nie tak szybko, to prawda, ale i nie powoli, co skłania mnie do spoglądania na minione życie.
– Mamo, ty płaczesz.
– Tak?
Chciałabym wyznać mu prawdę, ale nie mogę. Ta niemożność wprawia mnie w zakłopotanie i zawstydza. W moim wieku nie powinnam się bać niczego – a już na pewno własnej przeszłości.
– Chcę zabrać ze sobą kufer – mówię tylko.
– Jest za duży. Przełożę rzeczy, które chcesz z niego wyjąć, do mniejszego pudła.
Uśmiecham się na tę próbę decydowania za mnie.
– Kocham cię i znowu jestem chora. Z tych powodów pozwoliłam ci sobą rządzić, ale pamiętaj, że jeszcze nie umarłam. Chcę zabrać ze sobą ten kufer.
– Co z tych gratów może ci być potrzebne? To tylko nasze rysunki i inne starocie.
Gdybym dawno temu wyznała mu prawdę albo więcej piła, tańczyła i śpiewała, to może ujrzałby mnie zamiast zwyczajnej, uzależnionej od niego mamusi. Syn kocha moją niepełną wersję. Zawsze wydawało mi się, że właśnie tego chciałam – być kochaną i podziwianą. Teraz myślę, że wolałabym, aby mnie dobrze poznano.
– Uznaj to za moją ostatnią wolę.
Widzę, że chciałby zaprotestować, lecz boi się, że głos odmówi mu posłuszeństwa. Odchrząkuje.
– Już dwukrotnie pokonałaś chorobę. Teraz też ją pokonasz.
Oboje wiemy, że to nieprawda. Jestem osłabiona i marnie się czuję. Bez pomocy medycyny nie mogę jeść ani spać.
– Oczywiście.
– Chcę tylko, żebyś była bezpieczna.
Uśmiecham się. Amerykanie potrafią być tacy naiwni.
Kiedyś podzielałam jego optymizm. Myślałam, że świat jest bezpiecznym miejscem. Ale to było bardzo dawno temu.
– Kim jest Juliette Gervaise? – pyta Julien, ja zaś, słysząc z jego ust to nazwisko, doznaję lekkiego wstrząsu.
Zamykam oczy i w półmroku cuchnącym stęchlizną i dawno minionym życiem mój umysł podąża w przeszłość wzdłuż niewidzialnej linii przemierzającej kontynenty i lata. Wbrew woli – a może zgodnie z nią, kto to może wiedzieć? – zanurzam się we wspomnienia.