Drugi sen. Robert Harris. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Robert Harris
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Крутой детектив
Год издания: 0
isbn: 978-83-8125-984-2
Скачать книгу
dosiąść.

      Było prawie ciemno, gdy wjechał kłusem do wioski. Podkute kopyta May zadudniły na spinającym brzegi rzeki kamiennym moście i rozchlapały błoto w wąskiej uliczce. Z wysokiego siodła mógł zajrzeć do stojących po obu stronach bielonych chat. Przed niektórymi były ogródki ogrodzone białymi płotami, ale większość stała tuż przy drodze. W kilku oknach paliły się świece; w jednym dostrzegł blady owal twarzy, która zaraz zniknęła za zasłoną. Przy cmentarnej bramie przystanął i rozejrzał się. Brukowana alejka prowadziła przez cmentarz do drzwi kościoła, który, jak się domyślał, musiał stać w tym miejscu od tysiąca, a może nawet półtora tysiąca lat. Na zatkniętym na szczycie wieży maszcie wisiała spuszczona do połowy mokra flaga Anglii z czerwonym krzyżem świętego Jerzego na białym tle.

      Po drugiej stronie cmentarza, za murem, stał rozpadający się piętrowy budynek kryty słomianą strzechą. Przyjrzawszy mu się uważniej, Fairfax dostrzegł w jego progu ubraną na czarno szczupłą kobietę, która obserwowała go, trzymając w ręce latarnię. Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem nad omszałymi nagrobkami. A potem kobieta uniosła latarnię i poruszyła nią w jedną i drugą stronę. Fairfax podniósł rękę, spiął klacz i ruszył wokół cmentarza do czekającej na niego postaci.

      ROZDZIAŁ DRUGI

      Ojciec Fairfax poznaje ojca Thomasa Lacy’ego

      Zabrała go od razu na górę, żeby zobaczył ojca Lacy’ego. Fairfax zdążył tylko postawić w sieni swoją torbę, zdjąć ociekającą wodą pelerynę i ściągnąć zabłocone buty, i już szedł za nią po wąskich drewnianych schodach na piętro, zesztywniały, z nogami wykrzywionymi w pałąk po długich godzinach spędzonych w siodle.

      Obracając się przez ramię, poinformowała go, że nazywa się Agnes Budd, jest tu, na plebanii, gospodynią i czekała na niego przez cały dzień. W jej głosie, pozornie pełnym szacunku, usłyszał ton przygany.

      Musiał pochylić głowę, by wejść do alkierza. W środku było zimno i unosił się zapach chlorku wapnia. Na dworze zapadł już siny zmierzch; na podłodze pod oprawionymi w ołów szybkami szeroko otwartego okna były kałuże deszczówki. Czarne wieko trumny oparto o komodę; sama trumna leżała na ciężkim drewnianym łóżku. Na szafkach nocnych po obu jego stronach paliły się świece. Na jednej z szafek były poza tym okulary i książka, jakby zmarły dopiero co przestał czytać. Płomyki świec migotały w przeciągu.

      Fairfax ostrożnie podszedł do trumny i spojrzał na zwłoki. Były długie i chude, złożone w trocinach i zawinięte ciasno w biały płócienny całun, niczym mająca się wykluć poczwarka. Twarz zakrywała biała koronkowa chustka. Zerknął na gospodynię i kiedy skinęła głową, ujął palcami górne rogi chustki i uniósł ją.

      W swoim krótkim życiu widział już wiele zwłok. W tamtych czasach trudno było się na nie w Anglii nie natknąć. Wisiały zawieszone w żelaznych klatkach jak ci skazańcy w Axford, żeby odstraszać przestępców. Pojawiały się z dnia na dzień w bramach domostw albo na połaciach jałowej ziemi i leżały tam, dopóki ktoś nie zapłacił czyścicielowi latryn za ich usunięcie. W czasie niedawnej epidemii tyfusu udzielał ostatniego namaszczenia dzieciom zaraz po tym, jak zamknął oczy ich dziadkom. Ale nigdy nie oglądał zwłok w takim stanie. Nos był złamany, oczodoły – strzaskane. Przez czoło biegła głęboka rana. Prawe ucho było okaleczone, jakby ktoś je nadgryzł. Choć rany próbowano zamaskować sproszkowanym białym ołowiem, przeświecały zielonkawo przez puder. Efekt był groteskowy. Lacy, co nietypowe dla duchownego, nie miał brody, lecz siwy kilkudniowy zarost.

      Pochylając się, by dotknąć jego głowy w akcie błogosławieństwa, Fairfax poczuł stęchły odór rozkładu i szybko się cofnął. Stary ksiądz powinien już dawno leżeć w grobie.

      – Od jak dawna nie żyje?

      – Od tygodnia, ojcze. Ostatnie dni były ciepłe.

      – O której godzinie jest pogrzeb?

      – O jedenastej, ojcze.

      – Obawiam się, że nie powinniśmy zwlekać ani chwili dłużej. – Fairfax położył z powrotem chustkę na pogruchotanej twarzy, cofnął się o krok i przeżegnał. – Pokój niech będzie z tobą. Niechaj posłuszny sługa Pana spoczywa w ramionach Chrystusa. Amen.

      – Amen – zawtórowała gospodyni.

      – Zamknijmy trumnę, pani Budd.

      Unieśli oboje ciężkie wieko i zakryli nim skrzynię. Porządna prosta stolarka, pomyślał Fairfax – pomalowany na czarno zacny angielski dąb, zamontowane po bokach mosiężne uchwyty, ściśle dopasowane wieko, żeby zabić odór. Agnes Budd wyciągnęła zza paska ścierkę i przetarła je do czysta. Wpatrywali się przez chwilę w trumnę, a potem gospodyni zauważyła kałużę pod oknem i mrucząc coś pod nosem, wytarła ją i wyżęła ścierkę na zewnątrz.

      – Lepiej chyba zostawić okno otwarte – powiedział, kiedy sięgnęła, by je zamknąć. Na podeście wyciągnął własną chusteczkę i udał, że wydmuchuje nos. Wciąż miał w nozdrzach ten zapach. – Te obrażenia na jego twarzy… Biedaczysko. W jaki sposób je odniósł?

      – Poranił się, spadając, ojcze.

      – Musiał spaść z wielkiej wysokości.

      – Mówią, że to było jakieś trzydzieści jardów.

      – Kto mówi?

      – Ci, którzy go znaleźli, proszę księdza. Kapitan Hancock, pan Keefer, nasz zakrystianin, i kowal, pan Gann.

      – O jakiej to było porze dnia?

      – Ojciec Lacy wyszedł z plebanii we wtorek po południu w solidnych butach i z rydlem w ręce. I już tu nie wrócił. Zorganizowano poszukiwania i w środę wieczorem przywieziono jego zwłoki do domu.

      – Dużo chodził po okolicy?

      – Tak, proszę księdza. Większość miejsc odwiedzał pieszo. Rzadko jeździł konno. Kilka lat temu oddał nawet swojego wierzchowca.

      Zaprowadziła go na dół, do bawialni, której nie był w stanie ogrzać tlący się na palenisku wątły ogieniek. Na stole było tylko jedno nakrycie.

      – Będzie chciał ksiądz zjeść kolację?

      Godzinę wcześniej konał z głodu, lecz teraz na myśl o jedzeniu żołądek podchodził mu do gardła.

      – Tak, poproszę. Ale najpierw muszę się zająć swoim koniem.

      Ruszył do wyjścia kamiennym korytarzem. Zastanawiał się już, jak najszybciej się stąd wynieść. Próbował sobie przypomnieć nazwę gospody, przy której zatrzymał się w Axford. Chyba Pod Łabędziem. Skoro pogrzeb miał się odbyć o jedenastej, będzie mógł wyjechać z wioski o pierwszej i spokojnie zdążyć do gospody na kolację.

      We frontowych drzwiach był zamontowany potężny, lśniący nowością zamek. Fairfax otworzył je i wyszedł do małego ogródka. W szklistym wilgotnym powietrzu unosiły się zapachy mokrych traw i drzewnego dymu. May zniknęła. Zostawił ją przy słupku furtki. Czyżby niestarannie przywiązał wodze? Rozejrzał się. W wiosce nie paliły się żadne światła. W uszach dzwoniła mu głęboka wiejska cisza.

      – Niech ksiądz się nie martwi. – Słysząc za sobą głos gospodyni, o mało nie podskoczył. – Rose odprowadziła konia do stajni.

      – To bardzo miło z jej strony. Proszę jej podziękować w moim imieniu.

      Z powodów, których nie potrafił dokładnie określić, czuł się dziwnie poirytowany. Wziął do ręki swoją torbę i podążył w ślad za kobietą z powrotem do bawialni.

      –