Przyłożył mój kciuk, który wciąż trzymałam w szyjce butelki, na ranę.
– Naciskaj – polecił. – Ja mam brudne ręce. Naciskaj, aż przestanie boleć.
To samo zawsze powtarzała nam Mama, kiedy przybiegaliśmy do niej ze skaleczeniem albo zadrapaniem. Naciskała i dmuchała na rany, z którymi przybiegaliśmy, polewała je najpierw spirytusem, a kiedy przestawała dmuchać, już nic nas nie bolało. „No proszę! Widzisz! Jakby nic się nie stało”.
Manny wymieniał z Markizem bardzo szybkie podania, a piłka bębniła jak oszalała o klepisko. Rzucił okiem na klęczącego nade mną Randalla, a policzki zarumieniły mu się mocniej niż zazwyczaj, ale nie przestawał syczeć, co robi zawsze, grając w kosza, więc domyśliłam się, że jest podniecony, ale nie mną. „Naciskaj… aż przestanie boleć”. Przewracały mi się flaki. Randall nacisnął jeszcze raz i wstał, a kształt jego ust nie przypominał już ust Mamy. Przypominał ją tylko wtedy, kiedy mnie pouczał. Manny odwrócił głowę.
Następny szczeniak Chiny jest czarno-biały. Na szyi ma biały kołnierz, opadający od głowy ku łopatkom. Reszta jest czarna. Szarpie się i skomle, a Skeet kładzie go, czystego, na kocyku. Skomle głośno, słychać go ponad cykadami – to najgłośniejszy tańczący na Mardi Gras Indianin w białym pióropuszu, wrzeszczy i hopsa przez głębokie leje na ulicach zatopionego miasta. Chcę go mieć, bo przyszedł na świat, śpiewając i intonując zaklęcia jak nowoorleańscy czerwonoskórzy – ci, po których odziedziczyłam włosy – ale nie przypuszczam, żeby Skeet mi go oddał. Jest wart dużo pieniędzy. Ma dobry rodowód. Wśród pitbulli z Bois Sauvage China słynie z przegryzania gardeł innym psom, czym zmusza je do wycia jak byle kundel. Wyrywa im ścięgna z szyi. Jej partner z Germaine – leżącego kilka miasteczek dalej – jest równie waleczny. Rico, jego właściciel, to kuzyn Manny’ego i zarabia tyle pieniędzy na walkach psów, że pracuje tylko na pół etatu jako mechanik w warsztacie samochodowym, a przez resztę czasu wozi psa na nielegalne, organizowane w lasach walki.
– Szkoda, że nie jest cały czarny – skarży się Skeet.
– Mnie to nie przeszkadza – odpowiadam mu i wszystkim innym, także psom mnożącym się w szopie, ale nikt mnie nie słucha przez Chinę. Bo China skowyczy. Jak ja, gdy puszczam rozkołysaną linę przywiązaną do konaru wysokiego drzewa nad Wolf River: przerażona, w uniesieniu. Stawia przycięte uszy. Wysuwa się z niej szczeniak. Jest chyba żółty z czarnymi pasami, ale gdy Skeet go wyciera, czarne pasy znikają.
– Krew w nocy ma czarny kolor – stwierdza Randall.
Szczeniak jest całkiem biały. Wygląda jak jego matka w miniaturze. Matka wyje, ale szczeniak – suczka – milczy. Skeetah pochyla się nad nią. Inne szczenięta otwierają pyszczki, prostują nogi. Wszyscy jesteśmy tak spoceni, jakbyśmy przybiegli do szopy prosto z letniej ulewy. Ale Skeet kręci głową, a ja nie wiem, czy spływa po niej pot, czy łzy. Mruga. Drapie palcem po śnieżnobiałym łebku, po piersi i brzuchu szczeniaka. Suczka otwiera nagle pyszczek i wydyma brzuch. Jest nieodrodną córką swojej matki. Waleczna. Oddycha.
Przewiązałam dłoń kawałkiem starej szmaty i myłam dalej butle, które ustawiałam później wzdłuż ściany w kuchni. Junior pobiegł do rosnącego wokół domu lasu, twierdząc, że będzie polował na pancerniki. Chłopcy skończyli grać w kosza. Duży Henry wjechał na podwórko obok domu starym chevroletem caprice, którego dostał od mamy na szesnaste urodziny, ale najpierw napił się wody z kranu, zmoczył sobie głowę i otrząsnął się jak mokry pies, aż się roześmiałam. Randall i Manny kłócili się o mecz. Markiz leżał na masce auta w cieniu dębów i palił cygaro. W samochodzie Dużego Henry’ego działają tylko dwa głośniki o wielkości sześć na dziewięć cali, bo przepalił wzmacniacz i bas, więc kłótnia Randalla i Manny’ego była głośniejsza od muzyki. Zebrałam szkło z potłuczonej butelki i położyłam je na połówce starej pokrywy od kubła na śmieci. Uklękłam i wypatrywałam kawałków szkła, zastanawiając się, czy znajdę ten, który mnie skaleczył. Gdy skończyłam, poszłam na tyły, do lasu. Moje oczy tak bardzo chciały wpatrywać się w Manny’ego, że od tego pragnienia aż ćmiły mnie skronie, ale szłam dalej.
Ta ziemia, w sumie jakieś piętnaście akrów, należała kiedyś do babci, mamy mojej Mamy, Mamci Lizbeth, oraz do taty Mamy, Tatki Josepha. To Tatko Joseph nazwał naszą ziemię Glinianką, Tatko Joseph pozwolił białym, z którymi pracował, kopać tutaj glinę używaną do wylewania fundamentów, pozwolił im przekopać stok wzgórza na przecince na tyłach naszej ziemi, gdzie kiedyś sadził kukurydzę na paszę. Pozwolił im zabrać tyle gliny, ile potrzebowali, aż wykopali urwisko nad suchą jamą za podwórkiem. Wąski strumyk spływający ze wzgórza i okalający je zmienił kierunek i wlał się do suchej jamy, zamieniając ją w gliniankę. Tatko Joseph dopiero wtedy zrozumiał, że woda wypłucze ziemię, że glinianka będzie wylewać się z jamy i zabierać po kawałku parcelę albo zamieni ją w bagno, więc przestał sprzedawać glinę za pieniądze. Niedługo potem umarł na raka jamy ustnej – tak przynajmniej opowiadała nam Mamcia Lizbeth, kiedy byliśmy mali. Zawsze rozmawiała z nami jak z dorosłymi i wyklinała nas jak dorosłych. Zmarła we śnie po zmówieniu różańca, miała ponad siedemdziesiąt lat, a dwa lata później zmarła nasza Mama – jedyne dziecko, które przeżyło z ósemki urodzonej przez Mamcię Lizbeth – zmarła po urodzeniu Juniora. Zostaliśmy sami z Tatą, Chiną, kurami i świnią, kiedy Tatę stać na świnię, a pola wokół glinianki, które obsadzał Tatko Joseph, zarosły krzakami, palmami sabałowymi i sosnami jeżącymi się jak witki miotły.
Wyrzucamy śmieci do płytkiego dołu obok glinianki i palimy. Kiedy spadają do ognia i płoną igły z okolicznych drzew, dym da się znieść, bo nie śmierdzi. W innym wypadku śmierdzi palonym plastikiem. Wyrzuciłam szkło do dołu, gdzie zamigotało na poczerniałych odpadkach jak gwiazdy. W gliniance nie było dużo wody: nie padało u nas od wielu tygodni. Ulewa, której potrzebowaliśmy, siekła Zatokę, powstrzymywana za rękę jak zmęczone i głodne dziecko przez formujący się tam niż. Latem, jeśli padają ulewne deszcze, glinianka wypełnia się po brzegi, a my w niej pływamy. Woda, która zwykle ma różowawy kolor, zrobiła się teraz gęsta i brunatnoczerwona. Barwy strupa. Odwróciłam się, żeby odejść, i ujrzałam przed sobą złoto: Manny’ego.
– Za sucho – oznajmił.
Stanął obok mnie na wyciągnięcie ręki. Mogłabym go podrapać.
– Nie da się teraz pływać – dodał.
Kiwnęłam głową. Mówił do mnie, a ja zapomniałam języka w gębie.
– Jeśli twój tata się nie myli, to niedługo będzie lało – ciągnął.
Uderzałam się po udzie pokrywą od kubła, zapominając, że w środku jest ziemia. Odrywała się od pokrywy i spadała jak proszek. Wolałabym milczeć, ale coś przyszło mi do głowy, więc zapytałam:
– Czemu nie siedzisz przed domem?
Wbił wzrok w stopy. Jego białe niegdyś jordany miały teraz kolor pomarańczowego sorbetu.
– Z nimi?
– No.
Zerknęłam na jego twarz szklącą się od potu. Miałam rozchylone usta. Gdybym była inna, zlizałabym z niego pot, który smakowałby solą. Ale dziewczyna, którą jestem, nie pochyliła się ku niemu, nie uśmiechnęła, nie dotknęła wargami jego szyi. Ta dziewczyna czekała, bo nie należała do takich kobiet jak te z czytanej przeze mnie Mitologii – kobiet, które sprawiały, że połykałam stronę za stroną: kokietujących nimf, bezwzględnych bogiń czy wyjaławiających całą ziemię na świecie matek. Nie była jak Io, która rozkochała w sobie boga; ani jak Artemida, która zamieniła myśliwego w jelenia i zmusiła jego psy, żeby rozszarpały go żywcem; ani tym bardziej jak Demeter, która przestała