Echo z otchłani. Remigiusz Mróz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Remigiusz Mróz
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Chór zapomnianych głosów
Жанр произведения: Космическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788366517653
Скачать книгу
przez Terminal niż mieszkańców Ziemi. Dolną część ich twarzy zakrywały czarne, masywne maski, które w miejscu ust miały niewielką kratkę. Białka oczu mieli pokryte siatką czerwonych naczynek, a tęczówki i źrenice jakby wyblakłe. Kształt głowy także był nienaturalny niczym zduszony imadłem z obu stron.

      Alhassan ostrożnie przełożył nogę przez kawałek poszycia, a potem opuścił się na piasek. Widział, że przybysze trzymają w dłoniach niewielkie urządzenia przypominające niegdysiejsze piloty. Nie ulegało wątpliwości, że to broń – na razie niewycelowana w nikogo.

      – Co to ma być? – zapytał Dija Udin.

      – Gospodarze, najwyraźniej.

      – Nie wyglądają mi na twoich pobratymców.

      – Bo przez kilkaset lat nie dostali nowej krwi – odparł astrochemik, gdy Alhassan przykucnął obok i podał mu apteczkę. – Jeszcze zanim rozpoczęła się Ara Maxima, ograniczona pula genetyczna tej wyspy doprowadziła do masowego występowania astmy i jaskry.

      – W takim razie problem się pogłębił. Teraz mają jajowate łby.

      – Jak faraonowie.

      – Co?

      – Egipskie rodziny królewskie nie mieszały krwi z ludźmi o niższym statusie społecznym, przez co zawierano małżeństwa wyłącznie z krewnymi. Zaowocowało to jajowatym kształtem głowy, który możesz zaobserwować na niektórych dziełach sztuki z Osiemnastej Dynastii.

      – Żartujesz sobie?

      – Nie.

      – Mam na myśli to, że paplasz w najlepsze, a ci ludzie mają broń.

      – Widzę, że mają – odparł Håkon, otwierając apteczkę. Wyjął z niej laserowy skaner i przesunął nim po miejscach, które ucierpiały najbardziej. Mieszkańcy Tristan da Cunha przyglądali się temu z obojętnością, podczas gdy Alhassan bacznie lustrował ich wzrokiem.

      Nadal nie odzywali się słowem. Stali w bezruchu, jakby było im wszystko jedno, kim są nieproszeni goście.

      – Pomóż mi wstać – powiedział Lindberg, gdy skończył diagnozę.

      Alhassan niechętnie posłużył mu ramieniem, po czym ustawili się naprzeciw gospodarzy.

      – Halo? – zapytał Dija Udin, patrząc w wyblakłe oczy jednego z nich. Od razu zrozumiał, że nie usłyszy żadnej odpowiedzi. Håkon również musiał zdawać sobie z tego sprawę – a mimo to podjął próbę nawiązania kontaktu. Przedstawił ich i oznajmił, że nie mają wrogich zamiarów.

      Tubylcy nadal milczeli, nie poruszając się.

      – Dziwna banda – ocenił Alhassan. – Trudno powiedzieć, o co im chodzi.

      Skandynaw odepchnął go, a następnie uniósł otwarte dłonie. Gdy zaczął się do nich zbliżać, Dija Udin przygotował się na najgorsze.

      – Nie wiem, czy to dobry pomysł – powiedział.

      – Nie widzę innego wyjścia – odparł Håkon. – Musimy nawiązać kontakt.

      – Może lepiej stacjonarnie.

      – Martwisz się o swojego wybawcę, Alhassan?

      – Niezbyt. Po prostu logicznie rozumuję, że lepiej byłoby, gdybyśmy obaj przeżyli.

      Naukowiec zatrzymał się o krok od mieszkańców wyspy. Ci zdawali się wreszcie dostrzec przybyszy. Spojrzeli na nich zamglonym wzrokiem, jednak nadal się nie odezwali. Dija Udin zarejestrował, że jeden z nich uniósł nieznacznie broń. Pożałował, że służbowe beretty zostały gdzieś we wraku.

      – Nazywam się Håkon Lindberg – powtórzył Skandynaw. – Byłem astrochemikiem na pokładzie ISS Accipitera, statku wchodzącego w skład misji Ara Maxima. Z pewnością o niej słyszeliście.

      Stojący naprzeciw Håkona tubylec dał krok w tył. Zaraz później to samo zrobiła reszta, z wyjątkiem jednego. Najwyraźniej był to przywódca, bo gdy ruszył w przód, mijani mieszkańcy skłonili się lekko. Załoganci Kennedy’ego zrobili to samo.

      – Czego tu szukacie? – zapytał chrapliwym, zniekształconym głosem. Posługiwał się lingua universalis, choć z dawną brytyjską manierą.

      – Dobre pytanie – odparł Dija Udin.

      Tubylec nawet na niego nie spojrzał. Wbijał beznamiętny wzrok w oczy Lindberga. Ten najwyraźniej poczuł się skołowany, bo nie był w stanie dobyć głosu.

      – Nasz prom się rozbił – wyręczył go Alhassan, machnąwszy ręką w kierunku gruchota. – Co można też było ustalić drogą dedukcji.

      – Czego od nas chcecie?

      – Niczego – odparł Dija Udin.

      – Przysłali was z Amalgamatu?

      – Z czego?

      – Nie wystarczy wam, że wyzyskujecie nas do cna? – zapytał mężczyzna, obracając się i wskazując rozległe pastwiska za sobą. Alhassan potrzebował chwili, by dostrzec owce i inne zwierzęta stadne.

      – Nie rozumiem – odparł.

      – Czego jeszcze chcecie?

      – Od was? Niczego. Chyba że umiecie składać do kupy rozbite wahadłowce.

      Gospodarz nie wyglądał na przekonanego, choć miał przed sobą namacalny dowód na to, że w istocie ma do czynienia z rozbitkami.

      – Nie mamy z czego żywić dzieci – dodał mężczyzna. – Z każdym kolejnym pokoleniem nasze problemy stają się coraz większe… a wy nigdy nie przysłaliście nawet swojego wysłannika. Wciąż bezzałogowe łodzie. – Człowiek z maską urwał, po czym spojrzał na zniszczony prom. – Tym razem coś poszło nie tak, prawda? Tylko dlatego tu jesteście.

      – Najwyraźniej – bąknął Alhassan.

      – Nie mamy nic wspólnego z ludźmi, o których pan mówi – dodał Håkon.

      – Bzdura! – krzyknął przywódca, a reszta tubylców nagle się ożywiła. Jak jeden mąż unieśli broń i wycelowali w nieproszonych gości.

      Lindberg nadal trwał z uniesionymi dłońmi – teraz dołączył do niego Alhassan.

      – Ożeż kurwa – ocenił. – Nie wygląda to dobrze.

      – Bądź cicho, pozwól mi to jakoś…

      – Wyzyskiwacze! – krzyknął mężczyzna, przerywając Håkonowi. – Jesteście zakałą nowego świata, nikczemnikami, którzy spluwają na nasze dziedzictwo! Stanowimy jedną rasę, jeden gatunek!

      Kilka osób zbliżyło się do swojego lidera.

      – Podłe kreatury! Macie instrumenty, by nas uratować!

      – Chyba czas wracać do wahadłowca – zauważył szeptem Dija Udin. Wzrok zebranych nie był już obojętny. Teraz spoglądali na nich z czystą nienawiścią. Alhassan pomyślał, że przed momentem traktowali ich jako zagrożenie, szybko jednak przekonali się, że mają do czynienia z przypadkowymi rozbitkami, a nie z inwazją.

      – Jak śmiecie wykrwawiać tę społeczność! – ryczał mężczyzna, rozkładając bezradnie ręce. – Giniemy! Giniemy na waszych oczach, a wy nie kiwniecie nawet palcem!

      Dija Udin stwierdził, że temperatura tej rozmowy podniosła się stanowczo za bardzo. Niewiele dzieliło ich od punktu wrzenia.

      – Spokojnie – powiedział Lindberg, cofając się. – My tylko…

      – Zdrajcy ludzkości! – krzyknął ktoś z tyłu.

      – Zabić!