Owszem, marzył, by jak inni chłopcy posiadać jakieś fajne zabawki. Coś więcej niż malutkiego czerwonego polskiego fiata 126, przyniesionego kiedyś z kiosku przez babcię-ciocię, czy klocki zrobione z topornego plastiku, których czasami za nic w świecie nie można było połączyć. W przeciwieństwie do opływającego we wszelkie luksusy Jaśka od wujka Tymka doceniłby zarówno pochodzące z Pewexu wspaniałe klocki Lego, jak i miniaturowego matchboxa, zwanego potocznie żelaźniakiem. On z całą pewnością bawiłby się nimi codziennie – w każdej wolnej chwili, podczas gdy u Jaśka stały zapomniane na półce.
Może kiedyś nastąpi cud, i będę mógł sobie takie skarby kupić? I chudą lalkę dla Joli! A dla mamy i babci wziąłbym po sznurku korali lub flakonie perfum – marzył. Może gdybym tak jak starsze chłopaki zaczął zbierać butelki i oddawać je do skupu, to zdobyłbym pieniądze? Miałbym szmal na różne potrzebne rzeczy, ale może wystarczyłoby mi też na coś fajnego?
Kiedy tak chłopiec snuł swoje plany, ktoś zastukał do drzwi wejściowych.
– Ja otworzę! – Michał poderwał się na równe nogi, jak zawsze w takich sytuacjach, lecz i tym razem mama go uprzedziła.
– Zostań z siostrzyczką, synku.
Odkąd usłyszała o ucieczce ojca, sama otwierała drzwi gościom.
– Mamusia pewnie myśli, że to tatko – stwierdziła dziewczynka. – Na pewno bardzo za nim tęskni i chciałaby go pocałować, ale przy nas się wstydzi.
– A wiesz? Ty to jednak jesteś mała mądrala – stwierdził.
Sam nie wpadł na ten pomysł, choć to było tak oczywiste!
W przedpokoju zrobił się ruch. Do dzieciaków dobiegł znajomy głos, lecz to nie był wytęskniony rodzic, ale znowu wujek Tymek. Tym razem mama wpuściła go do pokoju. Przyniósł ze sobą dwie tabliczki popularnej czekolady śmietankowej w szorstkim opakowaniu zastępczym. Prócz tego miał jeszcze prawdziwy skarb, który o tej porze roku bywał raczej niedostępny, a już na pewno dla takich biedaków jak oni: papierową torbę z połyskującymi ciepłą barwą pachnącymi pomarańczami. Kiedy je wyjął i ułożył na ławie, Michał odniósł wrażenie, jakby to były cztery ogniste kule. Albo cztery zachodzące słońca.
– Nie powinieneś, Tymku – powiedziała zakłopotana Justyna.
– Drobiazg. To nie ode mnie, ale od Kazika. Udało mu się dostać w kantynie. Proszę, weź. Po jednej dla każdego. Wiem, że masz do niego żal, on też o tym wie, dlatego mnie zobowiązał, abym je wam przyniósł. Domyśla się, że nie masz ochoty go widzieć – tłumaczył. – On naprawdę chce dla was jak najlepiej. Nie zdradziłby rodzonego brata – mówił, uciekając wzrokiem w bok. – Próbowałby jedynie przemówić mu do rozsądku.
– No dobrze – odparła trochę niezdecydowanie. Wszak widziała wygłodniałe spojrzenia dzieci. One w myślach już zdejmowały grubą skórę z owoców. Nie mogła im odmówić choć tej przyjemności. – Podziękuj mu w naszym imieniu.
– Potrzebujesz czegoś? Mogę wam jakoś pomóc? Zima idzie… Może jakieś rzeczy dla dzieciaków?
– Gdzie tam jeszcze do zimy. Dopiero nastał początek jesieni.
– Czas leci szybko. Ani się nie obejrzymy, jak sypnie śniegiem i powieje chłodem.
– Wtedy będę się martwiła o to, czy mi czegoś nie trzeba – skwitowała honorowo. Nie chciała jałmużny. – Powiedz lepiej, bo może ty prędzej usłyszysz coś ciekawego od Kazika… Nie macie jakichś wieści o Gienku?
Mężczyzna przełknął ślinę tak mocno, że rozbolała go grdyka.
– Nie – odparł zdławionym głosem. – A ty czegoś nie słyszałaś? Nikt ci nic nie podszepnął?
Pokręciła głową. Spojrzał na nią jakoś dziwnie, czyżby nie dowierzał?
– Ufasz mi, Justyno? Przecież wiesz, że brata bym nie zdradził. Chciałem pomóc, gdy był w areszcie. Prosiłem kumpla, aby spróbował go wyciągnąć albo wpłynął na przyspieszenie terminu procesu. Na prawnika też dorzuciłem.
– Tak. Pamiętam. I dziękuję – odparła z powściągliwością.
– Nie myśl, że żałuję albo wyliczam. Przecież to mój brat, a ty i dzieciaki jesteście moją rodziną – mówił wciąż tym nadzwyczaj zmienionym głosem. – Boleję nad tą sytuacją. Nad niepewnością jutra. Naprawdę pragnę wam pomóc. Póki nie ma Gienka, chcę wam jakoś ulżyć…
– Dziękuję. Będę pamiętała.
Nie potrafiła przyjmować od niego pomocy, ani nawet podobnych deklaracji.
Inaczej było, gdy wpadała Agata – rozświergotana niczym wiosenny ptak. Podrzucała coś nienachalnie, jakby przez przypadek. Nawet nie chciała słuchać podziękowań. Ale ona nie zaglądała od dłuższego czasu, gdyż miała własne troski.
Kilka dni temu na Cieszkowskiego zajrzała Franciszka i wspomniała, że mniej więcej w tym samym okresie, gdy Eugeniusz umknął z aresztu, między Kostami doszło do jakiegoś poważnego spięcia, po którym Wojtek zabrał swoje rzeczy i odszedł. Na razie nikt nic nie mówił na ten temat i nie było wiadomo, o co się posprzeczali. Kost zaglądał wprawdzie do dzieciaków, ale po prostu zabierał je z domu na spacer, do kina czy na lody. Poprosił także, by sukcesywnie pakować resztę jego ubrań. Gdy odprowadzał pociechy, wychodził z mieszkania z jakimś tobołkiem. Nie chciał gadać z Agatą, choć ta wylewała łzy i błagała o chwilę rozmowy. Wyglądało to dziwnie i Franciszka odczuwała smutek z ich powodu. Narzekała, że znowu na rodzinę spadło mnóstwo trosk.
Justyna z przygnębieniem myślała, że tym razem to ona powinna pojechać do szwagierki i spróbować jakoś jej pomóc. Porozmawiać z nią, pocieszyć. Sęk w tym, że brakowało jej na to czasu i energii.
Jutro do niej zajrzę – powzięła mocne postanowienie.
Skoro tak zapracowany człowiek, jakim był dyrektor Tymoteusz Trzeciak, znajdował w ostatnich tygodniach czas na to, by przyjeżdżać na Cieszkowskiego, to ona tym bardziej musi wziąć się w garść i wesprzeć na duchu kobietę, która przez całe lata była dla niej aniołem.
Powietrze pachniało jesienią – mieszaniną wilgoci i opadających liści. Zacinał deszcz, gdy Manuela wysiadła z tramwaju. Przez chwilę walczyła z oporem parasola, który nie chciał dać jej schronienia, gdyż najpierw trzykrotnie odwrócił czaszę w drugą stronę, a potem całkowicie odmówił współpracy, szczerząc do dziewczyny oderwane od materiału druty.
– Mogę jakoś pomóc? – zagadnął człowiek obserwujący jej zmagania.
– Obawiam się, że tego już nie można naprawić – westchnęła Manuela, wrzucając zbędny śmieć do kosza.
Zerknęła z wdzięcznością na mężczyznę, który przesunął własny parasol nad jej głowę. Już gdzieś widziała te przenikliwe brązowe oczy, które spoglądały na nią z takim zachwytem, jakby była jedyną kobietą na świecie.
– Ja chyba pana skądś znam – powiedziała po chwili.
– Osobiście nie, lecz mogliśmy kilkakrotnie spotkać się w przelocie – przyznał nieznajomy. – Albert Ślusarek. – Wyciągnął wolną dłoń.
– Manuela Trzeciak – odparła, podając mu swoją.
On natychmiast pocałował jej rękę i odparł:
– Tak, wiem. I wiem także, że ma pani najpiękniejsze oczy,