Życie i los. Василий Гроссман. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Василий Гроссман
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая литература
Год издания: 0
isbn: 9788373926684
Скачать книгу
dlaczego?

      – Nie wolno mi.

      – Podpułkownik Rizin mówi, że bez zapytania, przynajmniej ustnego, nie ma prawa wydać zaświadczenia.

      – Skoro nie ma prawa, to niech nie wydaje.

      – Więc co mam zrobić?

      – A skąd ja mogę wiedzieć?

      Żenię peszył jego spokój – miała wrażenie, że gdyby się złościł, irytował, że jest taka niezorientowana, byłoby jej łatwiej. On jednak siedział wpół obrócony, nie niecierpliwił się, nawet powieka mu nie drgnęła.

      Kiedy mężczyźni rozmawiali z Jewgienią Nikołajewną, zawsze zwracali uwagę na jej urodę, a ona zawsze to czuła. Griszyn zaś patrzył na nią tak samo jak na staruszki z załzawionymi oczami czy inwalidów – po wejściu do jego gabinetu nie była już człowiekiem, młodą kobietą, ale wyłącznie petentem.

      Czuła się kompletnie zbita z tropu i tą swoją słabością, i żelbetową siłą tamtego. Szła ulicą, śpieszyła się, spóźniona na spotkanie z Limonowem ponad godzinę, ale już nie cieszyła się z czekającej ją rozmowy. Czuła zapach milicyjnego korytarza, w oczach miała twarze czekających, portret Stalina oświetlony słabą żarówką, a obok – Griszyna. Spokojnego, zwyczajnego Griszyna, który swoją śmiertelną duszę umocnił granitową wszechpotęgą państwa.

      Limonow, tęgi i wysoki, z wielką głową i młodymi, wręcz młodzieńczymi kędziorami okalającymi sporą łysinę, powitał ją radośnie.

      – Bałem się już, że pani nie przyjdzie – powiedział, pomagając Żeni zdjąć palto.

      Zaczął ją wypytywać o Aleksandrę Władimirownę:

      – Pani mama jeszcze od czasów studenckich jest dla mnie uosobieniem mężnej duszy kobiety rosyjskiej. Zawsze piszę o niej w książkach, to znaczy właśnie o niej, a w ogóle, co tu mówić, no, wie pani.

      Zniżył głos i obejrzawszy się na drzwi, spytał:

      – Czy coś może wiadomo o Dmitriju?

      Potem zaczęli rozmawiać o malarstwie i oboje wieszali psy na Riepinie. Limonow zabrał się do smażenia omletu na kuchence elektrycznej, powiedział, że jest najlepszym specjalistą od omletów w kraju – kucharz w restauracji „National” uczył się u niego.

      – No jak? – spytał z niepokojem, gdy Żenia skosztowała jajek, po czym dodał z westchnieniem. – Niestety, lubię sobie podjeść.

      Jakże przytłaczało ją wrażenie wizyty na milicji! Kiedy weszła do ciepłego, pełnego książek i pism pokoju Limonowa, którego wkrótce odwiedziło jeszcze dwóch starszych panów, dowcipnych i lubiących sztukę, jej zamierającym sercem cały czas władał Griszyn.

      Siła wolnego, mądrego słowa jest jednak wielka, chwilami więc Żenia zapominała o Griszynie, o smętnych twarzach w kolejce. Wydawało się jej wtedy, że w życiu nie ma nic poza rozmowami o Rublowie, o Picassie, o wierszach Achmatowej i Pasternaka, dramatach Bułhakowa.

      Wyszła na ulicę i od razu zapomniała o tych wszystkich mądrych rzeczach.

      Griszyn, Griszyn… W mieszkaniu nikt dotąd nie zapytał, czy jest zameldowana, czy nie, nikt nie żądał dowodu ze stemplem z biura meldunkowego. Ale już od kilku dni wydawało się jej, że jest śledzona przez starszą lokalu, Głafirę Dmitrijewnę, długonosą, ruchliwą, zawsze uprzejmą kobietę o przymilnym i absolutnie fałszywym głosie. Żenia bała się za każdym razem, kiedy ją spotykała i spoglądała w jej ciemne, miłe i zarazem ponure oczy. Miała nieodparte wrażenie, że Głafira Dmitrijewna, posługując się dorobionym kluczem, wchodzi do pokoju podczas jej nieobecności, grzebie w papierach, robi kopie z jej podań na milicję, czyta listy.

      Starała się więc bez hałasu otwierać drzwi, chodziła po korytarzu na palcach, bojąc się natknąć na Głafirę Dmitrijewnę. Tylko patrzeć, jak ta ją zaczepi: „Cóż to, narusza pani przepisy, a ja mam za panią odpowiadać?”. Rankiem Jewgienia Nikołajewna weszła do gabinetu Rizina i opowiedziała mu o swojej kolejnej porażce w biurze meldunkowym.

      – Niech mi pan pomoże dostać bilet na statek do Kazania, bo mnie pewnie wyślą do kopania torfu za naruszenie przepisów meldunkowych.

      Już nie prosiła go o zaświadczenie, mówiła szyderczo, ze złością.

      Wielki, przystojny mężczyzna o cichym głosie patrzył na nią, wstydząc się, że jest taki lękliwy. Nieustannie czuła na sobie jego smutny, natarczywy, pełen zachwytu wzrok, którym Rizin błądził po jej ramionach, nogach i szyi. Ale siła prawa regulującego ruch pism nadchodzących i wychodzących była siłą niebagatelną.

      W ciągu dnia Rizin podszedł do Żeni i bez słowa położył na bloku technicznym upragnione zaświadczenie.

      Żenia tak samo bez słowa popatrzyła na niego i łzy napłynęły jej do oczu.

      – Wysłałem zapytanie tajnymi kanałami – wyjaśnił Rizin – ale nie liczyłem na wiele, a tu nagle dostałem zgodę od szefa.

      Koledzy gratulowali jej, mówili: „No, wreszcie, skończyły się pani męki”.

      Poszła na milicję. Ludzie w kolejce kiwali do niej, niektórych już dobrze znała, pytali: „No i jak?…”.

      Kilka głosów powiedziało: „Niech pani wejdzie bez kolejki… to sprawa tylko na chwilę, po co ma pani czekać dwie godziny”.

      Urzędnicze biurko, nieśmiertelna szafa, niechlujnie pomalowana brązową bejcą mającą imitować drewno, nie wydawały jej się już takie ponure i bezduszne.

      Griszyn patrzył, jak Żenia śpiesznie kładzie przed nim niezbędny dokument, i ledwie dostrzegalnie, z zadowoleniem kiwnął głową.

      – No cóż, proszę zostawić dowód, zaświadczenia, za trzy dni w godzinach przyjęć dostanie pani dokumenty w rejestracji.

      Głos Griszyna brzmiał zwyczajnie, ale – jak wydawało się Żeni – jego jasne oczy przyjaźnie się uśmiechnęły.

      Szła do domu i myślała, że Griszyn okazał się takim samym człowiekiem jak inni – mógł zrobić coś dobrego, więc się uśmiechnął. Wcale, jak się okazało, nie był bezduszny; zawstydziła się, że tak źle życzyła w myślach naczelnikowi biura meldunkowego.

      Po trzech dniach duża kobieca dłoń z ciemnoczerwonymi, lakierowanymi paznokciami podała jej w okienku dowód ze starannie włożonymi do środka dokumentami. Żenia przeczytała napisaną wyraźnym charakterem decyzję: „Odmówić meldunku z uwagi na brak uprawnień do ww. powierzchni mieszkaniowej”.

      – Sukinsyn – głośno powiedziała Żenia i nie mając już siły się powstrzymywać, ciągnęła: – Znęca się, bezduszne bydlę!

      Niemal krzyczała, potrząsając w powietrzu dowodem bez meldunku, zwracała się do siedzących w kolejce ludzi, szukając u nich poparcia, ale widziała, jak się od niej odwracają. Na chwilę obudził się w Żeni duch buntu, rozpaczy i wściekłości. Tak krzyczały czasem oszalałe kobiety w kolejkach trzydziestego siódmego roku, gdy w mrocznej sali przyjęć więzienia w Butyrkach czy też w Matroskiej Tiszynie w Sokolnikach czekały na informacje o skazanych bez prawa korespondencji.

      Milicjant stojący w korytarzu wziął Żenię za łokieć i zaczął ją wypychać za drzwi. Wyrwała mu jednak rękę i odepchnęła go od siebie.

      – Puśćcie mnie, nie dotykajcie!

      – Obywatelko – powiedział mężczyzna ochrypłym głosem – przestańcie, za to dziesięć lat dają.

      Wydało jej się, że w oczach milicjanta mignął cień litości, współczucia.

      Szybko poszła do wyjścia. Idący ulicą ludzie potrącali ją; wszyscy byli zameldowani, wszyscy mieli