Ciągle przybiegają do mnie znajomi z wieściami, oczy mają szalone, działają jakby w gorączce. Pojawiło się dziwne określenie: «Przechować rzeczy». Jakby u sąsiada były bezpieczniejsze. Takie przenoszenie dobytku przypomina mi jakąś zabawę.
Wkrótce ogłoszono przesiedlenie Żydów, pozwolono zabrać ze sobą piętnaście kilo bagażu. Na ścianach domów wisiały żółte ogłoszenia: «Każdy Żyd winien do godziny szóstej wieczorem piętnastego lipca 1941 roku przenieść się w rejon Starego Miasta». Wzięłam poduszkę, trochę bielizny, filiżankę, którą mi kiedyś podarowałeś, łyżkę, nóż, dwa talerze. Czy dużo człowiek potrzebuje? Zabrałam trochę narzędzi lekarskich. Poza tym Twoje listy, zdjęcia nieboszczki mamy i wujka Dawida, no i tę fotografię, na której jesteś razem z tatą, wiersze Puszkina, Listy z mojego młyna Daudeta, tomik Maupassanta, gdzie jest Historia jednego życia, słowniczek, wydania francuskie, Czechowa, tego z Nieciekawą historią i Archijerejem – i jak się okazało, to już był pełen kosz. Ile ja pod tym dachem napisałam listów do Ciebie, ile godzin nocą przepłakałam, a teraz już mogę opowiedzieć Ci tylko o swojej samotności.
Pożegnałam się z domem, z ogródkiem, posiedziałam parę minut pod drzewem, pożegnałam się z sąsiadami. Niektórzy ludzie są dziwnie urządzeni. Dwie sąsiadki przy mnie zaczęły się spierać o to, która weźmie krzesła, która biurko, a kiedy zaczęłam się z nimi żegnać, obie zapłakały. Poprosiłam Basańków, sąsiadów, żeby opowiedzieli Ci wszystko dokładnie, jeśli po wojnie przyjedziesz dowiedzieć się czegoś o mnie. Obiecali mi. Wzruszył mnie piesek, kundel Tobik – ostatniego wieczoru jakoś szczególnie się do mnie łasił.
Jeśli przyjedziesz, daj mu coś do jedzenia za dobre serce dla starej Żydowicy.
Kiedy już się spakowałam i zastanawiałam, jak dotaszczę kosz do Starego Miasta, niespodziewanie zjawił się mój pacjent Szczukin, człowiek ponury i, jak mi się wydawało, oschły. Obiecał, że zaniesie moje rzeczy, dał mi trzysta rubli i powiedział, że raz na tydzień będzie zostawiał mi chleb pod płotem. Pracuje w drukarni, nie wzięto go do wojska ze względu na chore oczy. Przed wojną leczył się u mnie, i gdyby mnie poproszono, żebym wymieniła ludzi o czystej, wrażliwej duszy, wymieniłabym dziesiątki nazwisk, ale nie jego. Wiesz, Witieńka, po jego wizycie znowu poczułam się człowiekiem, widać nie tylko pies podwórzowy może traktować mnie po ludzku.
Powiedział mi, że w drukarni miejskiej drukuje się obwieszczenie: Żydom nie wolno chodzić po chodnikach, muszą nosić na piersi żółtą łatę w kształcie sześcioramiennej gwiazdy, nie mają prawa korzystać z komunikacji miejskiej, łaźni, ambulatorium, kina, zabrania się im kupować masło, jajka, mleko, jagody, biały chleb, mięso, wszystkie warzywa z wyjątkiem kartofli; zakupy na bazarze zezwala się robić dopiero po szóstej wieczór (kiedy chłopi już stamtąd odjeżdżają). Stare Miasto Niemcy ogrodzą drutem kolczastym, wychodzenie poza ten teren będzie zabronione, chyba że na przymusowe roboty, pod eskortą. Jeśli w jakimś domu znaleziony zostanie Żyd, to gospodarza czeka rozstrzelanie, tak samo jak za ukrywanie partyzanta.
Teść Szczukina, stary chłop, przyjechał z sąsiedniego miasteczka Czudnowa; widział tam na własne oczy, jak wszystkich miejscowych Żydów z tobołkami i walizkami pędzono do lasu, skąd już żaden nie wrócił. A Niemcy, którzy u niego kwaterują, przyszli późnym wieczorem, pijani, potem dalej pili do rana i przy staruszku dzielili między siebie broszki, pierścionki, bransolety. Nie wiem, czy to odosobniony przypadek, czy zapowiedź losu, jaki nas czeka?
Jakże smutna była moja droga, synku, do średniowiecznego getta! Szłam przez miasto, w którym przepracowałam dwadzieścia lat. Najpierw pustą ulicą Swieczną. Kiedy jednak wyszliśmy na Nikolską, zobaczyłam setki ludzi zmierzających do tego przeklętego getta. Ulica zrobiła się biała od tobołków, poduszek. Chorych prowadzono pod rękę. Sparaliżowanego ojca doktora Margulisa niesiono na kołdrze. Jakiś młody człowiek niósł na rękach starą kobietę, za nim szli żona i dzieci, objuczeni tobołami. Kierownik sklepu kolonialnego Gordon, gruby, z zadyszką, szedł w palcie z futrzanym kołnierzem, a po twarzy ściekał mu pot. Zdumiał mnie młodzieniec, który nie miał ze sobą żadnych rzeczy; kroczył z podniesioną głową, z miną wzgardliwą i spokojną, trzymając przed sobą otwartą książkę. Ale obok było tylu ludzi oszalałych ze strachu, ogarniętych paniką…
Szliśmy jezdnią, a na chodnikach stali ludzie i patrzyli.
Przez pewien czas trzymałam się obok Margulisów i słyszałam pełne współczucia westchnienia kobiet. A z Gordona w zimowym palcie ludzie się śmiali, chociaż, możesz mi wierzyć, nie wyglądał wcale śmiesznie, tylko strasznie. Widziałam wielu znajomych. Żegnali się ze mną, lekko kiwając głowami, inni się odwracali. Wydaje mi się, że w tłumie nie było obojętnych oczu: były ciekawskie, bezlitosne, ale kilkakrotnie widziałam i zapłakane.
Popatrzyłam – dwa tłumy; jeden – Żydzi w paltach, czapkach, kobiety w ciepłych chustach, a drugi, na chodniku – ludzie w letnich ubraniach. Jasne bluzki, mężczyźni bez marynarek, niektórzy w wyszywanych ukraińskich koszulach. Miałam wrażenie, że dla idących ulicą Żydów już nawet słońce nie chce świecić, szli jakby wśród grudniowego nocnego mrozu.
Przy wejściu do getta pożegnałam się z moim towarzyszem, pokazał mi miejsce przy ogrodzeniu z drutu kolczastego, gdzie mieliśmy się spotykać.
Wiesz, Witieńka, co poczułam, kiedy trafiłam za druty? Myślałam, że będę przerażona. Ale wyobraź sobie, w tej zagrodzie dla bydła zrobiło mi się lżej na sercu. Nie, to nie dlatego, że mam niewolniczą duszę. Nie. Nie. Otaczali mnie ludzie dotknięci tym samym losem, w getcie nie musiałam już chodzić po jezdni jak koń, nie było złośliwych spojrzeń, a znajomi nie unikali mnie, tylko patrzyli mi w oczy. W zagrodzie wszyscy noszą stempel, którym oznakowali nas faszyści, tutaj więc nie ciąży mi on tak na sercu. Tu poczułam się nieszczęśliwym człowiekiem, a nie wyjętym spod prawa bydlęciem. Dlatego było mi lżej.
Zamieszkałam razem z rodziną swojego kolegi, lekarza internisty Szperlinga, w glinianym dwuizbowym domku. Szperlingowie mają dorosłe córki i syna, dwunastoletniego chłopca. Długo patrzyłam na jego chudą twarzyczkę i duże smutne oczy; ma na imię Jura, ale ja dwa razy powiedziałam do niego «Witia», a on mnie poprawił: «Jestem Jura, nie Witia».
Jak różne charaktery mają ludzie! Szperling mimo swoich pięćdziesięciu ośmiu lat jest pełen energii. Wytrzasnął skądś materace, naftę, wóz drew. Nocą przynieśli nam do domu worek mąki i pół worka fasoli. Szperling cieszy się z każdego swojego sukcesu jak nowożeniec. Wczoraj rozwieszał kilimki. «To nic, wszyscy przeżyjemy – powtarza. – Najważniejsze to zdobyć zapasy żywności i drew na opał».
Uważa, że w getcie należy zorganizować szkołę. Nawet zaproponował, żebym uczyła Jurę francuskiego; da mi talerz zupy za każdą lekcję. Zgodziłam się.
Żona Szperlinga, gruba Fanny Borisowna, jęczy: «Wszystko przepadło, wszyscy jesteśmy zgubieni» – ale równocześnie pilnuje, żeby jej najstarsza córka Luba, dobre i miłe stworzenie, nie dała nikomu garści fasoli czy kawałka chleba. A młodsza, ulubienica matki, Ala – to prawdziwe diabelskie