Nadeszła chwila, kiedy trzeba się było pożegnać. Niepisany zwyczaj nakazuje, by dowódca narażony na ogień przeciwnika odchodził dopiero wtedy, gdy podkomendni zaczynają go o to prosić. Ale obojętność Jeriomienki wobec niebezpieczeństwa była tak absolutna i naturalna, że te reguły go nie obowiązywały.
Roztargnionym i jednocześnie zręcznym ruchem obrócił głowę w ślad za świszczącym dźwiękiem przelatującego pocisku moździerza.
– No cóż, Czujkow, czas już na mnie.
Czujkow pozostał przez kilka chwil na brzegu, śledząc odpływający kuter. Piana za sterem przypominała białą chustkę; zupełnie jakby kobieta machała mu na pożegnanie.
Jeriomienko stał na pokładzie i patrzył na zawołżański brzeg – ten kołysał się jak fala w słabym świetle, padającym od strony Stalingradu, i rzeka, na której podskakiwał kuter, zastygła jak kamienna płyta.
Jeriomienko ze złością przeszedł od jednej burty do drugiej. Dziesiątki codziennych kłopotów przypominały mu o swoim istnieniu. Front miał nowe zadania. Najważniejsze było teraz gromadzenie sił pancernych, uderzenie na lewym skrzydle, które powierzyło mu Naczelne Dowództwo. Czujkowowi nie powiedział o tym ani słowa.
Czujkow zaś wrócił do swojego schronu, a wtedy żołnierz z pepeszą pełniący wartę przy wejściu, oficer do zleceń stojący w sieni i szef sztabu dywizji Gurjewa przybyły na wezwanie – wszyscy, którzy poderwali się, słysząc ciężki chód Czujkowa, zobaczyli, że dowódca armii jest zmartwiony. Miał zresztą do tego powody.
Przecież dywizje ciągle topnieją, w chaosie ataków i kontrataków niemieckie kliny metr po metrze nieubłaganie odkrawają drogocenną stalingradzką ziemię. Przecież w rejonie fabryki traktorów złowrogo stały z bronią u nogi dwie niemieckie dywizje piechoty w pełnym składzie, świeże, przysłane z tyłów.
Nie, Czujkow nie zwierzył się dowódcy frontu ze wszystkich swoich obaw, niepokojów, ponurych myśli.
Ale ani jeden, ani drugi nie wiedzieli, gdzie tkwi przyczyna ich niezadowolenia ze spotkania. Najważniejsze zaś w tym spotkaniu było to, czego obaj nie zdołali wypowiedzieć na głos.
14
Październikowym rankiem major Bieriozkin obudził się, pomyślał o żonie i córce, o karabinach maszynowych dużego kalibru, wsłuchał się w huk, do którego przez miesiąc pobytu w Stalingradzie zdążył już przywyknąć, zawołał fizyliera Głuszkowa i kazał przynieść przybory do mycia.
– Jest zimna, jak kazaliście – powiedział z uśmiechem Głuszkow, dzieląc z Bieriozkinem radość z tego, że można myć się co rano.
– A na Uralu, gdzie są żona i córka, pewnie już śnieżku napadało – rzekł Bieriozkin. – Nie piszą do mnie, rozumiesz…
– Napiszą, towarzyszu majorze – pocieszył go Głuszkow.
Kiedy Bieriozkin się wycierał, wkładał bluzę, Głuszkow opowiadał mu o tym, co wydarzyło się w godzinach porannych.
– W magazyn żywnościowy rąbnęli z waniuszy, magazyniera zabiło, w drugim batalionie pomocnik szefa sztabu wyszedł za potrzebą i dostał odłamkiem w ramię; w batalionie saperów żołnierze wyłowili sandacza, którego ogłuszyła bomba, pięciokilowy, poszedłem, żeby go obejrzeć, zanieśli rybę w podarunku dowódcy, towarzyszowi kapitanowi Mowszowiczowi. Był towarzysz komisarz, kazał mi zadzwonić, kiedy się obudzicie.
– Rozumiem – rzekł Bieriozkin.
Wypił herbatę, zjadł nóżki cielęce w galarecie, zadzwonił do komisarza i szefa sztabu, powiedział, że idzie do batalionów, włożył ciepłą kurtkę i skierował się ku drzwiom.
Głuszkow strzepnął ręcznik, powiesił go na gwoździu, obmacał granat przy boku, poklepał się po kieszeni – czy kapciuch jest na miejscu – po czym wziął stojący w kącie automat i podążył za dowódcą pułku.
Bieriozkin wyszedł z na wpół ciemnego schronu i w świetle dnia zmrużył oczy. Ukazał mu się obraz, który przez miesiąc zdążył dobrze poznać: gliniaste osypisko, bura skarpa, cała w plamach wysmolonych płaszczy-pałatek przykrywających żołnierskie ziemianki, dymiące kominy piecyków zmajstrowanych własnym przemysłem. U góry ciemniały pozbawione dachów budynki fabryczne.
Bardziej w lewo, bliżej Wołgi, sterczały kominy fabryki „Czerwony Październik”; wagony towarowe, jak oszalałe stado skupione wokół ciała nieżywego woźnicy, garnęły się do leżącego na boku parowozu. A jeszcze dalej widać było szeroko rozciągnięte, ażurowe ruiny miasta; jesienne niebo przeświecało przez otwory okienne tysiącami błękitnych plam.
Nad budynkami fabrycznymi unosił się dym, migotały płomienie, a jasną przestrzeń wypełniał to monotonny, przeciągły szmer, to znów suche, drobne terkotanie. Wydawało się, że zakłady pracują pełną parą.
Bieriozkin uważnie obejrzał swoje trzysta metrów ziemi – pas obrony pułku ciągnął się między domkami osiedla robotniczego. W labiryncie ruin i uliczek własna intuicja musiała człowiekowi podpowiedzieć, w którym domu gotują kaszę czerwonoarmiści, a w którym jedzą słoninę i piją sznapsa niemieccy piechurzy.
Bieriozkin pochylił głowę i zaklął; w powietrzu frunął pocisk z moździerza.
Na przeciwległym zboczu wąwozu dym zasłonił wejście do jednego ze schronów i od razu głośno huknął wybuch. Ze schronu wyjrzał dowódca batalionu łączności sąsiedniej dywizji – w szelkach, bez bluzy. Ledwie zrobił krok, gdy znowu coś zaświszczało; a szef łączności pośpiesznie cofnął się i przymknął drzwi – pocisk rozerwał się dziesięć metrów dalej.
W drzwiach schronu znajdującego się tam, gdzie wąwóz dochodził do skarpy wołżańskiej, stał Batiuk i obserwował, co się dzieje.
Kiedy szef łączności usiłował znów zrobić krok do przodu, Batiuk charkotliwie krzyczał: „Ognia!”, Niemiec zaś, jak na zamówienie, wystrzeliwał pocisk z moździerza.
Batiuk zauważył Bieriozkina i zawołał do niego:
– Czołem, sąsiedzie!
Ten spacer po opustoszałej ścieżce w istocie był czymś przerażającym, śmiertelnym zagrożeniem – Niemcy wyspali się, zjedli Frühstück, obserwowali ścieżkę ze szczególną ciekawością i walili do wszystkiego, nie żałując kul.
Na jednym z zakrętów Bieriozkin stanął przy kupie złomu, zmierzył wzrokiem podejrzanie spokojną przestrzeń i powiedział:
– Dalej, Głuszkow, ty pierwszy.
– Nie, nie mogę, przecież oni tu mają strzelca – zaprotestował Głuszkow.
Przebiegnięcie pierwszemu niebezpiecznego miejsca uważano za przywilej dowódców, bo do pierwszego biegnącego Niemcy zwykle nie zdążali otworzyć ognia.
Bieriozkin obejrzał się na niemieckie domy, mrugnął do Głuszkowa i zerwał się do biegu.
Kiedy dobiegł do nasypu zasłaniającego Niemcom widok, usłyszał, że coś za nim wyraźnie huknęło, szczęknęło – to Niemiec strzelił pociskiem rozrywającym.
Stojąc pod nasypem, Bieriozkin zapalił papierosa. Głuszkow dawał długie, szybkie susy. Seria poszła pod jego nogami, wydawało się, że z ziemi poderwało się stadko wróbli. Głuszkow rzucił się w bok, potknął, upadł, znowu się poderwał i dobiegł do Bieriozkina.
– Mało mnie nie skosił – rzekł i kiedy odetchnął trochę, wyjaśnił: – Myślałem, że wybieram dobry moment, bo skoro was przegapił, to ze złości zapali papierosa, ale on, psiakrew, chyba niepalący.
Głuszkow obmacał rozdartą połę waciaka i klął Niemca