– Coś się stało?
– Musimy iść po tę choinkę, którą miałeś kupić trzy tygodnie temu – mówi Maj.
Ewald wpada w złość, ale próbuje zachować twarz.
– Myślałem, że nie chcesz choinki. Nie musiałabyś zamiatać aż do czerwca.
– Spytaj raczej Jespera, czy chce choinkę.
Ewald patrzy na syna.
– Będziemy mieć choinkę w tym roku, Jesper?
Chłopiec wzrusza ramionami.
– Wszystko mi jedno.
Maj wzdycha i chce coś powiedzieć, „no widzisz, widzisz, co narobiłeś”, ale pojawia się panna Bryn, daje Jesperowi pierniczek i patrzy na Ewalda.
– Pan Rudjord chce z tobą rozmawiać.
– Teraz?
– Natychmiast, Kristoffersen.
Ewald się garbi, a Jesper widzi jeszcze jednego ojca, stłamszonego. W tym wypadku przynajmniej ma pewność. Stłamszony ojciec mu się nie podoba. Ewald daje znak Maj i idzie za panną Bryn przez recepcję do najświętszego miejsca. Koledzy wkładają płaszcze i wychodzą. Szkoda, że nie może się do nich przyłączyć. Zdążyłby wypić z nimi piwo. O co może chodzić? Czego Rudjord może od niego chcieć dzień przed Wigilią? Jest ich za dużo? To Ewald Kristoffersen musi ustąpić? Ale czy nie nadeszły dobre czasy? Czy Dek-Rek nie jest odpowiedzialna za wystawy organizowane przez gminę w związku z dziewięćsetleciem Oslo? Ewald czuje ucisk wokół serca, na chwilę zatrzymuje mu się oddech. Ma czterdzieści jeden lat i nie może teraz umrzeć. Ma czterdzieści jeden lat i nie może wylecieć z pracy akurat teraz, kiedy Maj i Jesper na niego czekają. Już wolałby umrzeć. Poprawia biały fartuch, a panna Bryn otwiera drzwi do gabinetu Rudjorda. Ewald bierze głęboki wdech i wchodzi do środka. Drzwi się za nim zamykają. Rudjord stoi przy oknie, odwrócony tyłem, i pali francuskiego papierosa, który pachnie słodko. Lewa ręka zwisa bezwładnie, to pamiątka z czasu wojny. Był w biurze podczas wybuchu na Filipstad. Rudjord do garnituru zawsze nosi kamizelkę i zegarek z dewizką. Pragnie uchodzić za takiego jak firma, którą założył w 1930 roku – nowoczesnego, a zarazem mającego świadomość tradycji. Wreszcie się odwraca i strzepuje popiół do malutkiej srebrnej popielniczki.
– Jeszcze się nie pozbyłeś roboczego mundurka?
Ewald omija go wzrokiem i patrzy w dal. Stąd widać hotel Bristol na sąsiednim rogu. Ach, móc się tam znaleźć! Ewald pragnie jedynie beztroski. Brak trosk jest równoznaczny ze szczęściem. Czy żąda za dużo?
– Pracuje się do ostatniej chwili – odpowiada Ewald.
– Zrób sobie trochę wolnego.
Co to ma znaczyć? Wolnego? Co Rudjord ma na myśli? Czy to ostrzeżenie? Oznacza, że Ewald ma wziąć wolne i więcej tu nie wracać? Śmieje się.
– Chyba nie mam wyboru.
Rudjord odkłada papierosa na popielniczkę.
– To żona na ciebie czeka, prawda? Maj?
– Tak, Maj.
– I Jonas?
– Jesper.
– Jesper. Przepraszam. Tyle dzieci pojawiło się ostatnio, że trudno spamiętać imiona.
– Rzeczywiście, aż się od nich roi.
– Ile lat ma Jesper?
– W październiku skończył siedem.
– To pewnie chodzi… Zaraz… Do szkoły na Majorstua?
– Pójdzie dopiero w przyszłym roku.
Ewald spuszcza wzrok i porządkuje ołówki w kieszonce na piersiach. Rudjord obchodzi biurko.
– Co to ja miałem powiedzieć? Podoba mi się twój pomysł.
Ewald podnosi głowę.
– Słucham?
Rudjord się śmieje, wypstrykuje jeszcze jednego papierosa z niebieskiej paczki i przypala. Wszystko musi robić jedną ręką.
– Nie pamiętasz własnych pomysłów, Kristoffersen? Kobiety! To mi się podoba.
– Naprawdę się panu podoba?
– O Boże, Ewald, mów mi na ty. Tak, podoba mi się. Zacząć od kobiet. To coś innego. Wyjątkowego. A Dek-Rek ma być w y j ą t k o w a. Ale nigdy nie k o n t r o w e r s y j n a.
Rudjord podsuwa papierosy Ewaldowi, ale ten jest zbyt oszołomiony, żeby palić.
– Wpadłem na ten pomysł, kiedy zobaczyłem swoją żonę – mówi.
Rudjord chowa papierosy do kieszeni i znów się śmieje.
– No tak, wyobrażam sobie.
– Któregoś wieczoru wróciłem do domu i zobaczyłem żonę siedzącą w salonie nad rachunkami Czerwonego Krzyża. Jest skarbnikiem Oddziału Fagerborg i…
– To znakomity punkt wyjścia, Kristoffersen. Kobiety wolontariuszki.
– Właśnie tak sobie pomyślałem. Wyśmienity.
– Tylko to ci chciałem powiedzieć. No i życzę tobie i twojej pięknej żonie wesołych świąt. I Jesperowi oczywiście.
Rudjord poklepuje Ewalda Kristoffersena po ramieniu. To błogosławieństwo. Ewald wychodzi i niesie to błogosławieństwo dalej. Będzie błogosławił wszystkich. Całuje zaskoczoną pannę Bryn w policzek, ściąga biały fartuch i niemal biegnie do pracowni projektowej, gdzie Maj i Jesper czekają, nie ruszywszy się z miejsca. A Jesper widzi jeszcze jednego ojca – to już trzeci, a może i czwarty w krótkim czasie. Właśnie ten ojciec podoba mu się najbardziej, czuje, że tak samo jak matce: ten ojciec, który do nich wraca, jest dumny.
– Pójdziemy teraz prosto na Universitetsplassen i kupimy tę wielką choinkę – oświadcza Ewald Kristoffersen.
Skręcają jednak w Ullevålsveien, a Ewald myśli, że również tu jest pod górkę. Ale w taki dzień jak dzisiaj żadne górki nie są zbyt strome. Idzie mu się lekko. Myśli mu się lekko.
– Co się z tobą dzieje? – dziwi się Maj.
– Rudjordowi spodobał się mój pomysł. I wiesz co?
– Nie wiem. Co?
Ewald Kristoffersen zatrzymuje się, łapie Maj za obie ręce i ją całuje. Robi to na środku ulicy, w przeddzień Wigilii, niedaleko Cmentarza Zbawiciela, gdzie w gaju zasłużonych spoczywają między innymi Wergeland, Welhaven, Ibsen, Bjørnson, Collett i Nordraak, wszyscy ci, którzy dali nazwy miejskim ulicom. Jesper ma szeroko otwarte, wesołe oczy.
– To ty mnie zainspirowałaś do tego pomysłu.
– Jakiego pomysłu?
– Kobiety! Za każdym miastem stoi kobieta!
– Daj