– Jesteś pewna, że tego chcesz, Elizo? – bez ogródek spytał właściciel zajazdu. Patrzył na nią ze smutkiem. – I nie mówię o wyjeździe do Barcelony.
Zaskoczył ją. Zeszłej nocy, w obecności Galego, Oterio wydawał się pogodzony ze wszystkim. Teraz jednak dostrzegła w jego spojrzeniu coś, co jej się nie spodobało. Prawdopodobnie się o nią boi.
– Wyjdę za niego za mąż… zgodziłeś się przecież.
– Nie odpowiedziałaś mi, Elizo. Twoja rodzina pracowała od pokoleń jako niewolnicy, tak że nawet kiedy chciałaś sobie kupić jakąś używaną suknię, potrzebowałaś mojego pozwolenia. Lambert poprosił mnie tylko o jedno: żeby cię nikomu nie oddawać wbrew woli. Chcesz poślubić Galego?
– No, mimo wszystko to dobry człowiek – odpowiedziała nerwowo i bez przekonania. – Tak mi wczoraj mówiłeś. – Spuściła głowę. Była bardzo młoda i bała się, ale Galí obiecywał przecież, że się nią zaopiekuje i zapewni jej dobre życie. – Będę za wami tęskniła, Oterio.
Gospodarz także spuścił głowę, zawstydzony. Gdyby Eliza odmówiła, musiałby szukać innego sposobu, aby naprawić swój błąd. Ona jednak uległa czarowi tego łobuza.
– Masz moje błogosławieństwo, córko – powiedział bezsilnie.
Eliza była smukłą dziewczyną o delikatnych rysach twarzy. Ciemne włosy zwykle zakrywała, żeby nie przesiąkły tłuszczem z kuchni. Ale najbardziej przyciągały uwagę jej oczy: były wielkie, barwy miodu, okolone gęstymi, długimi rzęsami, promieniejące ciepłem. Do tego była wesoła i bystra. Dziesiątki młodzieńców z Carcassonne o stokroć wyższej pozycji niż Galí nie wahałoby się o nią starać. Co z tego, kiedy było już za późno.
– Wszystkim nam będzie smutno, że cię nie ma… klienci też będą niezadowoleni – dodał Oterio.
– Adovira zna nasze przepisy i jest zręczną kucharką.
Stary pogłaskał ją po policzku jak ojciec. Ta dziewczynka, która kiedyś wskakiwała na stoły, żeby śpiewać dla gości aż do chwili, kiedy wpadał dziadek i zabierał ją do kuchni, teraz była już niemal kobietą. Nie widział jednak w jej oczach blasku zakochania. Galí swoim wdziękiem omotał młodzieńczą prostoduszność. A jednak, jak się lepiej przyjrzeć… Cóż, nie dostrzegał miłości również w oczach większości żon, wydanych za mąż przez rodziców. On, Oterio, był jej panem, a dziewczyna dorosła już do zamęścia. Czyli naturalny porządek został zachowany. Poza tym była rozsądna, przywykła do hałasu i krzątaniny w gospodzie. Wiedziała też, jak sobie radzić.
Myślał o tym wszystkim, żeby uśmierzyć poczucie winy. Sprzedał ją, przekazał innemu, żeby spłacić dług.
– Najpierw Lambert, teraz ty… coś za dużo tych strat. – Na jego twarzy pojawiła się gorycz. – Starzeję się.
Eliza nie mogła powstrzymać łez. Była przestraszona. Najchętniej wyszłaby za mąż i została w Carcassonne… Ale Galí miał wielkie plany co do ich obojga – tam, w dalekiej Barcelonie. Twardo obstawał przy każdej ze swoich obietnic.
– Dziękuję, Oterio. Jak tylko będę mogła, wyślę wiadomość przez jakiegoś kupca.
– Będziemy tęsknili za tobą, Elizo.
– I za Galím? – Zabolało ją, że wzbudził w niej tyle lęków.
– Nie jesteś przecież naiwnym dzieckiem. Przypominasz swojego dziadka, więc nigdy nie trać czujności, obserwuj go – przestrzegł ją Oterio, specjalnie wspominając Lamberta. Miał nadzieję, że piekący ból w gardle pozwoli mu jednak mówić. Wziął dziewczynę za ręce. Nie były to ręce damy, szpeciły je ślady oparzeń i źle zabliźnionych skaleczeń. Pod jej anielskim wyglądem krył się charakter zahartowany ciężką pracą. – I jeżeli będzie trzeba gryźć, gryź!
Kiedy ustały deszcze, Oterio dał wolność Elizie i pozwolił jej opuścić zajazd w towarzystwie triumfującego Galego.
Pobrali się pewnego zimnego poranka w małej pustelni Świętego Jakuba i zaraz wyjechali z grupą domokrążców zmierzających do Narbony, gdzie Frodoí czekał na osadników. Do orszaku dołączały również rodziny z innych miast, których losy ta niepewna przygoda i tak niewiele miała zmienić.
Ślubu udzielił im kapłan, który zwykł spędzać więcej czasu w tawernie niż w parafii i który się rozpłakał na widok rozpromienionej Elizy w czarnej płóciennej sukni i białym welonie żony Oteria. Odjeżdżała, by już nie wrócić – zatem poślubne pożegnanie w zajeździe było wzruszające. Wszystkich dwadzieścioro służących obdarowało ich kocami, solonym mięsem i bochnami białego chleba. Oterio i jego rodzina ofiarowali im garść srebrnych monet i dwa grube płaszcze, by wytrzymali trudy podróży. Jesień dopiero się zaczynała, ale chłody już dawały o sobie znać.
Galí jak zwykle uwodzicielsko się uśmiechał. Zabierał stąd to, czego chciał. Elizę opłakiwano rzewnymi łzami i długo trzymano w uściskach. Weselnicy wyczerpali już wszystkie ostrzeżenia i argumenty, żeby ich powstrzymać od podróży do ponurej Barcelony. Teraz można już było tylko prosić Boga o opiekę nad nowożeńcami.
Kiedy poranne mgły się rozwiały, dołączyli do dwukółek, z trudem brnących po błotnistej drodze. Eliza i Galí szli pieszo – i wszyscy zgromadzeni w drzwiach zajazdu z żalem patrzyli za dzieciakami.
– To była najgorsza decyzja, jaką podjąłem w życiu – mruczał ponuro Oterio.
Adovira – od teraz już kucharka – otarła łzy i oznajmiła:
– Dokądkolwiek pójdzie, będą ją kochali, jak my tutaj.
Orszak pokonał drewniany most na rzece Aude; teraz, po deszczach, woda się podniosła i most niebezpiecznie się kołysał. Eliza machała ręką na pożegnanie.
Do Oteria podszedł Gogo, najlepszy przyjaciel Lamberta. Jego też nie traktowano tu jak niewolnika, zwrócił się zatem do właściciela z zupełną swobodą:
– Galí tego chciał od czasu, kiedy się dowiedział o podróży biskupa Barcelony. Po prostu nie mogę przestać myśleć o tym, jak korzystny był dla niego wypadek Lamberta.
Oterio i tak już czuł straszne wyrzuty sumienia, dlatego nie chciał dźwigać jeszcze jednego brzemienia.
– Gdybym zasiał wątpliwość w duszy Elizy, tylko by ją to dręczyło, Gogo. Już dość się napłakała.
– Ona nigdy by nie odeszła od dziadka… nawet dla Galego.
Oterio spojrzał na starego Gogo i zadrżał.
– Nigdy się nie dowiemy, jak było naprawdę, a ufam, że ona też się nie dowie. Wiem, że jej będzie dobrze, Gogo. W każdym razie taką mam nadzieję… przez wzgląd na pamięć Lamberta. A chociaż Eliza jest jeszcze prawie dzieckiem, potrafi o siebie zadbać. Niech Bóg ma ją w swej opiece…
3
Zrodzone z Ziemi dzieci przeżyły, a mnisi, ludzie poważni i głębokiej wiary, widzieli w tym znak Opatrzności. Nie pojawił się nikt, kto by poszukiwał dwójki rodzeństwa – a ród Tenes przestał istnieć, jak tyle innych w tamtych niespokojnych czasach. Znajdowano zresztą często samotne, zagubione dzieci.
Z pięciu frates trzech było już w zaawansowanym wieku, a do pracy w winnicy trzeba było młodych i silnych rąk. Chowano więc te dzieci jako niewolników w służbie klasztoru. Kiedy