Major Hubert-Joseph Henry
Kapitan Jules-Maximillien Lauth
Kapitan Junck
Kapitan Valdant
Félix Gribelin – archiwista
Madame Marie Bastian – agentka
SÛRETÉ (FRANCUSKA POLICJA KRYMINALNA)
François Guénée
Jean-Alfred Desvernine
Louis Tomps
GRAFOLOG
Alphonse Bertillon
PRAWNICY
Louis Leblois – przyjaciel i adwokat Picquarta
Fernand Labori – adwokat Zoli, Picquarta i Alfreda Dreyfusa
Edgar Demange – adwokat Alfreda Dreyfusa
Paul Bertulus – sędzia pokoju
KRĄG GEORGES’A PICQUARTA
Pauline Monnier
Blanche de Comminges z rodziną
Louis i Martha Leblois – przyjaciele z Alzacji
Edmond i Jeanne Gast – kuzyni
Anna i Jules Gay – siostra i szwagier
Germain Ducasse – przyjaciel i protegowany
Major Albert Curé – stary towarzysz broni
DYPLOMACI
Pułkownik Maximilian von Schwartzkoppen – niemiecki attaché wojskowy
Major Alessandro Panizzardi – włoski attaché wojskowy
„DREYFUSIŚCI”
Emil Zola
Georges Clemenceau – polityk i wydawca gazety
Albert Clemenceau – prawnik
Auguste Scheurer-Kestner – wiceprzewodniczący francuskiego Senatu
Jean Jaurès – przywódca francuskich socjalistów
Joseph Reinach – polityk i pisarz
Arthur Ranc – polityk
Bernard Lazare – pisarz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Major Picquart do ministra wojny…
Wartownik przy rue Saint-Dominique wychodzi z budki, żeby otworzyć mi bramę, a ja w tumanach śniegu przebiegam przez wietrzny dziedziniec do ciepłego holu hôtel de Brienne, gdzie z fotela wstaje elegancki młody kapitan Gwardii Republikańskiej i salutuje. Powtarzam mu to samo, niecierpliwie:
– Major Picquart do ministra wojny…!
Maszeruję w nogę za kapitanem – po czarnych i białych marmurowych płytach posadzki tej oficjalnej rezydencji ministra, po krętych schodach, obok srebrnych zbroi z okresu króla Ludwika XIV, obok koszmarnego przykładu kiczu z okresu cesarstwa, Napoleona przekraczającego przełęcz świętego Bernarda pędzla Davida, aż docieramy na pierwsze piętro. Tam zatrzymujemy się przy oknie wychodzącym na teren posiadłości, kapitan idzie zapowiedzieć moje przybycie, a ja, zostawszy sam, mogę przez chwilę napawać się rzadkim i pięknym widokiem – ogrodu w samym środku miasta, uciszonego przez śnieg w zimowy poranek. Nawet żółte elektryczne światła w gmachu Ministerstwa Wojny, migoczące zza zwiewnych drzew, mają w sobie coś magicznego.
– Generał Mercier pana oczekuje, majorze.
Ściany ogromnego gabinetu ministra zdobi bladoniebieska tkanina, długi balkon wychodzi na biały teraz trawnik. Przed rozpalonym kominkiem, grzejąc nogi od tyłu, stoją dwaj starsi mężczyźni, najwyżsi rangą oficerowie w Ministerstwie Wojny. Jeden to generał Raoul le Mouton de Boisdeffre, szef sztabu generalnego, ekspert od Rosji i wszystkiego, co rosyjskie, oraz architekt naszego rodzącego się sojuszu z nowym carem; spędził na carskim dworze tyle czasu, że ze swoimi sztywnymi bokobrodami wygląda niczym rosyjski hrabia. Drugi, ciut starszy, bo liczący sobie sześćdziesiąt lat, to jego przełożony – minister wojny generał Auguste Mercier we własnej osobie.
Pewnym krokiem podchodzę na środek dywanu i salutuję.
Twarz Merciera, dziwnie pomarszczona i nieruchoma, przypomina skórzaną maskę. Czasami miewam przedziwne złudzenie, że przez te wąskie szparki oczu obserwuje mnie zupełnie kto inny.
– No cóż, majorze Picquart, nie zajęło im to dużo czasu – odzywa się tradycyjnie cichym głosem. – O której się skończyło?
– Pół godziny temu, panie generale.
– Czyli to już naprawdę koniec?
Kiwam głową.
– Owszem, już po wszystkim.
I tak to się zaczęło.
* * *
– Proszę podejść i usiąść przy kominku – poleca minister. Jak zawsze, mówi bardzo cicho. Wskazuje mi pozłacany fotel. – Niech pan go przysunie. I zdejmie płaszcz. Proszę nam opowiedzieć ze szczegółami, jak to się odbyło.
Sam przysiada wyczekująco na skraju swojego fotela – pochylony, ze splecionymi dłońmi i łokciami opartymi na kolanach. Względy protokolarne nie pozwoliły mu osobiście uczestniczyć w porannym widowisku. Znalazł się w sytuacji impresaria, który nie zdążył na własny spektakl. Jest więc spragniony szczegółów – wnikliwości, spostrzeżeń, kolorytu.
– Przede wszystkim, jaki nastrój panował na ulicach?
– Powiedziałbym, że nastrój… wyczekiwania.
Opisuję, jak przed świtem wyszedłem po ciemku z mieszkania i pieszo dotarłem do École Militaire, a potem, przechodząc wreszcie do tematu, mówię, że na ulicach panował niezwykły spokój. No ale była przecież sobota – żydowski szabas. Mercier przerywa mi z uśmiechem – nieznacznym, a jednak lodowato zimnym. Prawdę mówiąc, chociaż nie wspominam o tym słowem, kiedy tak maszerowałem mrocznymi chodnikami rue Boissière i avenue du Trocadéro, przyszło mi do głowy, że wielka inscenizacja generała może zrobić kompletną klapę. Ale wtedy dotarłem do Pont de l’Alma, zobaczyłem niewyraźne postacie przechodzące tłumnie nad ciemnymi wodami Sekwany i uświadomiłem sobie coś, o czym Mercier wiedział od zawsze – że pragnienie oglądania upokorzenia innego człowieka każdego rozgrzeje na tyle, by niestraszny mu był największy ziąb.
Wmieszałem się w ciżbę sunącą na południe, za rzekę i dalej, avenue Bosquet… W takie zagęszczenie ludzkości, że aż się wylewała z drewnianych trotuarów na jezdnię. Przypominała mi tłum na wyścigach konnych, złączony wspólnym poczuciem oczekiwania, tą samą pogonią za nieznającą podziałów klasowych rozrywką. Gazeciarze przeciskali się tam i z powrotem, sprzedając poranne wydania dzienników. Z koksiaków na poboczu unosił się zapach pieczonych kasztanów.
Na końcu alei oderwałem się od reszty i skręciłem w kierunku École Militaire, w której aż do ubiegłego roku byłem wykładowcą topografii. Za moimi plecami tłum ciągnął na oficjalny punkt zborny: Place de Fontenoy. Rozjaśniało się. Z École dobiegały odgłosy werbli i trąbek sygnałowych, tętent kopyt i przekleństwa, wykrzykiwane rozkazy, tupot wojskowych buciorów. Każdy z dziewięciu pułków piechoty stacjonujących w Paryżu dostał rozkaz, by na uroczystość przysłać po dwie kompanie: jedną złożoną z doświadczonych żołnierzy, a drugą z rekrutów, którym – zdaniem Merciera – ten przykład podniesie morale. Kiedy przemierzywszy wspaniałe salony, wyszedłem na cour Morland, zbierali