Oficer i szpieg. Robert Harris. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Robert Harris
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Крутой детектив
Год издания: 0
isbn: 978-83-8125-917-0
Скачать книгу
Georges Picquart – szef, 1895–1897

      Major Hubert-Joseph Henry

      Kapitan Jules-Maximillien Lauth

      Kapitan Junck

      Kapitan Valdant

      Félix Gribelin – archiwista

      Madame Marie Bastian – agentka

      SÛRETÉ (FRANCUSKA POLICJA KRYMINALNA)

      François Guénée

      Jean-Alfred Desvernine

      Louis Tomps

      GRAFOLOG

      Alphonse Bertillon

      PRAWNICY

      Louis Leblois – przyjaciel i adwokat Picquarta

      Fernand Labori – adwokat Zoli, Picquarta i Alfreda Dreyfusa

      Edgar Demange – adwokat Alfreda Dreyfusa

      Paul Bertulus – sędzia pokoju

      KRĄG GEORGES’A PICQUARTA

      Pauline Monnier

      Blanche de Comminges z rodziną

      Louis i Martha Leblois – przyjaciele z Alzacji

      Edmond i Jeanne Gast – kuzyni

      Anna i Jules Gay – siostra i szwagier

      Germain Ducasse – przyjaciel i protegowany

      Major Albert Curé – stary towarzysz broni

      DYPLOMACI

      Pułkownik Maximilian von Schwartzkoppen – niemiecki attaché wojskowy

      Major Alessandro Panizzardi – włoski attaché wojskowy

      „DREYFUSIŚCI”

      Emil Zola

      Georges Clemenceau – polityk i wydawca gazety

      Albert Clemenceau – prawnik

      Auguste Scheurer-Kestner – wiceprzewodniczący francuskiego Senatu

      Jean Jaurès – przywódca francuskich socjalistów

      Joseph Reinach – polityk i pisarz

      Arthur Ranc – polityk

      Bernard Lazare – pisarz

CZĘŚĆ PIERWSZA

      ROZDZIAŁ PIERWSZY

      Major Picquart do ministra wojny…

      Wartownik przy rue Saint-Dominique wychodzi z budki, żeby otworzyć mi bramę, a ja w tumanach śniegu przebiegam przez wietrzny dziedziniec do ciepłego holu hôtel de Brienne, gdzie z fotela wstaje elegancki młody kapitan Gwardii Republikańskiej i salutuje. Powtarzam mu to samo, niecierpliwie:

      – Major Picquart do ministra wojny…!

      Maszeruję w nogę za kapitanem – po czarnych i białych marmurowych płytach posadzki tej oficjalnej rezydencji ministra, po krętych schodach, obok srebrnych zbroi z okresu króla Ludwika XIV, obok koszmarnego przykładu kiczu z okresu cesarstwa, Napoleona przekraczającego przełęcz świętego Bernarda pędzla Davida, aż docieramy na pierwsze piętro. Tam zatrzymujemy się przy oknie wychodzącym na teren posiadłości, kapitan idzie zapowiedzieć moje przybycie, a ja, zostawszy sam, mogę przez chwilę napawać się rzadkim i pięknym widokiem – ogrodu w samym środku miasta, uciszonego przez śnieg w zimowy poranek. Nawet żółte elektryczne światła w gmachu Ministerstwa Wojny, migoczące zza zwiewnych drzew, mają w sobie coś magicznego.

      – Generał Mercier pana oczekuje, majorze.

      Ściany ogromnego gabinetu ministra zdobi bladoniebieska tkanina, długi balkon wychodzi na biały teraz trawnik. Przed rozpalonym kominkiem, grzejąc nogi od tyłu, stoją dwaj starsi mężczyźni, najwyżsi rangą oficerowie w Ministerstwie Wojny. Jeden to generał Raoul le Mouton de Boisdeffre, szef sztabu generalnego, ekspert od Rosji i wszystkiego, co rosyjskie, oraz architekt naszego rodzącego się sojuszu z nowym carem; spędził na carskim dworze tyle czasu, że ze swoimi sztywnymi bokobrodami wygląda niczym rosyjski hrabia. Drugi, ciut starszy, bo liczący sobie sześćdziesiąt lat, to jego przełożony – minister wojny generał Auguste Mercier we własnej osobie.

      Pewnym krokiem podchodzę na środek dywanu i salutuję.

      Twarz Merciera, dziwnie pomarszczona i nieruchoma, przypomina skórzaną maskę. Czasami miewam przedziwne złudzenie, że przez te wąskie szparki oczu obserwuje mnie zupełnie kto inny.

      – No cóż, majorze Picquart, nie zajęło im to dużo czasu – odzywa się tradycyjnie cichym głosem. – O której się skończyło?

      – Pół godziny temu, panie generale.

      – Czyli to już naprawdę koniec?

      Kiwam głową.

      – Owszem, już po wszystkim.

      I tak to się zaczęło.

      * * *

      – Proszę podejść i usiąść przy kominku – poleca minister. Jak zawsze, mówi bardzo cicho. Wskazuje mi pozłacany fotel. – Niech pan go przysunie. I zdejmie płaszcz. Proszę nam opowiedzieć ze szczegółami, jak to się odbyło.

      Sam przysiada wyczekująco na skraju swojego fotela – pochylony, ze splecionymi dłońmi i łokciami opartymi na kolanach. Względy protokolarne nie pozwoliły mu osobiście uczestniczyć w porannym widowisku. Znalazł się w sytuacji impresaria, który nie zdążył na własny spektakl. Jest więc spragniony szczegółów – wnikliwości, spostrzeżeń, kolorytu.

      – Przede wszystkim, jaki nastrój panował na ulicach?

      – Powiedziałbym, że nastrój… wyczekiwania.

      Opisuję, jak przed świtem wyszedłem po ciemku z mieszkania i pieszo dotarłem do École Militaire, a potem, przechodząc wreszcie do tematu, mówię, że na ulicach panował niezwykły spokój. No ale była przecież sobota – żydowski szabas. Mercier przerywa mi z uśmiechem – nieznacznym, a jednak lodowato zimnym. Prawdę mówiąc, chociaż nie wspominam o tym słowem, kiedy tak maszerowałem mrocznymi chodnikami rue Boissière i avenue du Trocadéro, przyszło mi do głowy, że wielka inscenizacja generała może zrobić kompletną klapę. Ale wtedy dotarłem do Pont de l’Alma, zobaczyłem niewyraźne postacie przechodzące tłumnie nad ciemnymi wodami Sekwany i uświadomiłem sobie coś, o czym Mercier wiedział od zawsze – że pragnienie oglądania upokorzenia innego człowieka każdego rozgrzeje na tyle, by niestraszny mu był największy ziąb.

      Wmieszałem się w ciżbę sunącą na południe, za rzekę i dalej, avenue Bosquet… W takie zagęszczenie ludzkości, że aż się wylewała z drewnianych trotuarów na jezdnię. Przypominała mi tłum na wyścigach konnych, złączony wspólnym poczuciem oczekiwania, tą samą pogonią za nieznającą podziałów klasowych rozrywką. Gazeciarze przeciskali się tam i z powrotem, sprzedając poranne wydania dzienników. Z koksiaków na poboczu unosił się zapach pieczonych kasztanów.

      Na końcu alei oderwałem się od reszty i skręciłem w kierunku École Militaire, w której aż do ubiegłego roku byłem wykładowcą topografii. Za moimi plecami tłum ciągnął na oficjalny punkt zborny: Place de Fontenoy. Rozjaśniało się. Z École dobiegały odgłosy werbli i trąbek sygnałowych, tętent kopyt i przekleństwa, wykrzykiwane rozkazy, tupot wojskowych buciorów. Każdy z dziewięciu pułków piechoty stacjonujących w Paryżu dostał rozkaz, by na uroczystość przysłać po dwie kompanie: jedną złożoną z doświadczonych żołnierzy, a drugą z rekrutów, którym – zdaniem Merciera – ten przykład podniesie morale. Kiedy przemierzywszy wspaniałe salony, wyszedłem na cour Morland, zbierali