I wtedy jego turkusowe piórka zmieniają się w szare, dziób się zakrzywia, zaostrzają się pazury, puchnie głowa i korpus. Już nie jest kolibrem, ale sępem. Jego bure skrzydła są tak wielkie, że zasłaniają niebo. Wbija ostre szpony w pierś inżyniera, a zakrzywionym dziobem próbuje rozpruć aortę. Nim tryśnie z niej krew, do snu wdziera się krzyk czternastoletniego chłopca. To Staś – syn inżyniera. Z jego pokoju dochodzą skowyt i jęki. Słowa są jeszcze niezrozumiałe, ale ich sens wiadomy: Staś wzywa pomocy.
„Myślałem, że zachorował, upadł, zranił się, że trzeba go ratować” – zanotował potem inżynier.
Zrywa się z łóżka, pędzi przed siebie, ale zaraz zatrzymuje go mrok w progu sąsiedniego pokoju. To pokój Rity, jego życiowej partnerki, matki ich trzyipółletniej córki Romusi, śpiącej dziś w łóżeczku obok inżyniera.
Ciemność jest lekko rozświetlona przez odbite od grudniowego śniegu blade światło żarówki pobliskiego posterunku żandarmerii wojskowej. W pokoju Rity inżynier dostrzega na tle wielkiego okna werandy nieokreślony zarys szarości. To ważny szczegół, o który pytać go później będą śledczy, adwokaci, sędziowie, dziennikarze. Nigdy nie potrafi tego dokładnie opisać. Raz mówi, że to czarna masa przy drzwiach werandy, raz, że skulona postać wciśnięta między łóżko a toaletkę.
„Nie pomyślałem, że to może być ona – pisał później. – Ta czarność nocy podkreślona czarnością ową nieokreślonej masy na wprost moich drzwi uprzytomniła mi, że chłopca trzeba obejrzeć w świetle”.
Cofa się do nocnego stolika przy swoim łóżku i trzęsącymi rękoma zapala zapałką świecę w lichtarzu tak nieszczęśliwie, że trąca szklankę z wodą (zbita szklanka będzie kolejnym ważnym szczegółem w budowanej później piramidzie poszlak).
Biegnie boso z płomykiem przez pokój Rity do jadalni z wielkim stołem i kominkiem.
Tapczan Stasia po prawej, wciśnięty we wnękę pod oknem. Chłopiec chodzi boso po pokoju i jęczy:
– Lu-sia za-bi-ta. Za-bi-taaaa. Zaaaaa-biiiiii-taa.
Elżbieta, zwana Lusią, to siedemnastoletnia siostra Stasia. Sypia w różowym pokoju za szklanymi drzwiami. Jej ciuchy upchnięte są w ogromnej szafie z ciemnego drewna stojącej po prawej stronie od wejścia. W trójdzielnym oknie, mimo mrozu, otwarty jest lufcik. Pod oknem stoi stolik. Leżą na nim rękawice narciarskie. Narty oparte są o ścianę.
W rogu po prawej – biurko zawalone szkolnymi książkami i zeszytami. Są ferie, więc dziewczyna do nich nie zagląda.
Na ścianach obrazki: pejzaże i kwiatki.
Po lewej – łóżko. Ciężkie, stalowe, dosunięte do samej ściany. Pod nim damski kuferek i wielka skórzana waliza.
Pierścionki, rzemyk z kluczykiem i niedoczytaną książkę Lusia przed snem odłożyła na nocną szafkę, na której inżynier teraz stawia lichtarz ze świecą. Dopiero w świetle płomyka dostrzega zakrwawioną twarz córki. Leży bez ruchu, na wznak, z poduszką odrzuconą na nogi. Prawa noga wyciągnięta, lewa lekko podkurczona. Prawa ręka z zaciśniętą pięścią odrzucona za głowę, lewa – na bok. W słabym świetle nie widać jeszcze, że krwią nasiąknięty jest cały materac, z którego na drewnianą podłogę spadają karmazynowe kropelki, tworząc pod łóżkiem kałużę. Dokładniej opisze to ściągnięty później ze Lwowa biegły medyk – doktor Dawidowicz.
Na razie jest środek nocy. Czterdziestoośmioletni inżynier architekt Henryk Zaremba stoi przy łóżku córki, łapie ją za rękę, dotyka zakrwawionego czoła i krzyczy do stojącego za nim Stasia:
– Doktora! Wody!
Wodę przynosi służąca Marcelina Tobiaszówna.
Zaremba moczy szmaty i ociera nimi zakrwawione czoło córki. Staś odchyla jej ręce do tyłu, próbuje sztucznego oddychania.
Rita, którą Zaremba obserwuje kątem oka, nie podchodzi do łóżka. Stoi we wnęce w holu. Ma na sobie ciężkie brązowe futro z kołnierzem i zielone pantofle. Obserwuje z daleka, jakby się bała wejść do pokoju Lusi.
„Ani mi przyszło wówczas na myśl śledzić jej twarz” – pisze. Niepokoi go tylko to futro, bo on i Staś są wciąż na boso, w długich, nocnych koszulach, a ona stoi już w kapciach i otulona.
„Czyż w takich razach gra rolę wstydliwość niewieścia? Czy trzeba ubierać się w futro, kiedy pada krzyk: »Zabita!«?” – zastanawia się.
Gdy za chwilę natyka się na nią w jadalni, Rita nie patrzy mu w oczy, ale jest serdeczna. Zarzuca mu ręce na szyję, głaszcze po głowie, próbując ukoić jego rozedrgane ciało.
– Henryczku – szepce mu do ucha. – Ja się boję o ciebie. Uspokój się. Co się stało, to się nie odstanie.
Henryczek nie odpowiada.
„Łatwo powiedzieć: »stało się«. Łatwo dla niej, nie dla ojca. Przecież nie mogłem pójść położyć się spać” – zanotował.
Każe jej sprowadzić lekarza.
Czterdziestopięcioletni doktor Ludwik Csala jest specjalistą w zakresie chorób wewnętrznych i dziecięcych. To sąsiad Zarembów. Mieszka naprzeciwko w domu z czerwonej cegły, po drugiej stronie ulicy Marszałkowskiej. Rita zna go trochę, bo dwa lata temu była u niego z chorą Romusią. Obraca się na pięcie i wychodzi. Nie idzie najkrótszą drogą obok pokoju Lusi, ale przez jadalnię, swój pokój, małą werandę. Idąc do furtki wzdłuż budynku, nadkłada sporo drogi. Po co? To jedno z pytań, na które wkrótce przyjdzie jej odpowiedzieć przekonująco.
Bramka jest zamknięta na klucz. Wraca. Drugie wyjście jest po przeciwnej stronie ogrodu, obok domku ogrodnika Józefa Kamińskiego i jego żony Rozalii. Rita budzi go pukaniem w okno.
– Panie ogrodniku, wstawaj pan, bo nieszczęście! – krzyczy. Prosi, by otworzył jej tylną bramkę, ale zaspany ogrodnik odkrywa, że zniknął klucz, który zawsze przy niej wisi.
Rita wraca do willi, zdejmuje zapasowy klucz z gwoździa w kuchni i biegnie z nim ponownie do głównej bramy.
Dom doktora Csali wygląda, jakby był w budowie. Okna w południowej części są zabite deskami. Na metalowej tabliczce na bramie wymalowana jest informacja, żeby wchodzić od strony krzyża, który stoi opodal.
Zbliża się pierwsza w nocy. Doktor Csala nie śpi. Już w łóżku, słyszy za ścianą hałas. Że to sąsiadka prosi o pomoc, informuje go furman, który wszedł do sypialni.
„Dlaczego nie pobiegła wprost do mnie, tego nie wiem” – zastanawia się później lekarz. Doktor Csala ubiera się i razem z furmanem ruszają do willi. Przed bramą stoi ogrodnik. Trzyma za obrożę ujadającego psa, by się na nich nie rzucił.
Doktor widzi przy łóżku dziewczyny Zarembę, który mamrocze:
– Ratuj, doktorze.
Csala pamięta skrzepniętą krew na twarzy dziewczyny.
Podchodzi do łóżka, bierze ją za rękę, próbuje wyczuć tętno. Przykłada ucho do piersi, patrzy na zbolałą twarz inżyniera.
– Przecież trupa się nie ratuje – mówi.
Zaremba wybucha płaczem. Lekarz bierze go pod rękę i wyprowadza. Inżynier próbuje poskładać w całość to, co wydarzyło się w domu w ciągu ostatniej godziny. Nie może zrozumieć, kto i dlaczego zastrzelił jego córkę. Bo tego, że zginęła od kuli, był pewien od chwili, gdy zobaczył otwarte okno w pokoju.
Jak morderca dostał się do domu? Przez okno? Drzwi? Werandę? Kuchnię? Nic nie wydawało się możliwe.
Gdy Rita biegnie po lekarza Csalę, Zaremba wysyła ogrodnika do odległego