utopionego na dnie wanny, wiemy tak
mało, wiemy tak dużo, wiemy nie
dość.
tak czy owak odbębniamy te swoje ruchy, robaczkowe,
czasem
seksualne, czasem niebiańskie, czasem skurwysyńskie, a
czasem chcemy zobaczyć co zostało z nas albo z tego wszystkiego
więc idziemy przez muzeum, ten smętny spięty paraliż
oszklonego zamrożonego i jałowego tła jak w psychiatryku
wystarcza żeby chciało się wyjść z powrotem na słońce
i rozejrzeć, ale w parku i na ulicach
zmarli też przechodzą jakby już byli
w muzeum. może miłość to seks. może miłość to miska
papki. może miłość to wyłączone radio.
tak czy owak była balanga.
tydzień temu.
dziś pojechałem na wyścigi. w oczach miałem róże. w kieszeni
dolary. w zaułku nagłówki. to ponad sto pięćdziesiąt kilometrów pociągiem
w jedną stronę. z powrotem jechała paczka pijaków, znowu bez centa, sen
znowu prysł, a oni się zataczali; ględzili w restauracyjnym a ja tam
też piłem, gryzmoląc resztki nadziei przy słabym świetle,
barman był Murzynem a ja biały. kiepski układ. jakoś daliśmy
radę.
zero balangi.
bogate gazety wciąż piszą o „Murzyńskiej rewolucji” i
o „Rozpadzie murzyńskiej rodziny”. pociąg w końcu dojechał do miasta,
a ja spławiłem dwóch homoseksualistów, którzy stawiali mi
drinki,
poszedłem się wyszczać i zadzwonić, a kiedy wchodziłem
do
Męskiego sracza 2 Murzyni przy
fotelach pucybutów
pucowali buty białym facetom którzy biernie
to
znosili.
poszedłem do meksykańskiego baru
wypiłem parę whisky a jak wychodziłem to barmanka dała mi
karteczkę ze swoim imieniem, adresem i numerem
telefonu
a ja zaraz po wyjściu cisnąłem ją do rynsztoka
usiadłem za kółkiem i pojechałem do zachodniej dzielnicy Los
Angeles
i wszystko wyglądało tak samo tak samo jak zawsze
a na skrzyżowaniu Alvarado i Sunse zwolniłem do 55
na widok policjanta grubasa na motorze
wyglądał pospiesznie i ohydnie
a ja poczułem wstręt do siebie i
wszystkich, do tej znikomej odrobiny, którą udało nam się
zdziałać, miłość, miłość, miłość,
a wieżowce kołysały się jak stare striptizerki
modlące się o utracony czar, a ja jechałem dalej
pucując buty każdego Negra i Gringa w
Ameryce, w tym także
własne.
na 18 miesięcy Mariny Louise
słońce słońce
to moja
dziewuszka
słońce
na dywanie –
słońce słońce
za
drzwi i
zrywa
kwiat
czeka aż
wstanę
i
się pobawię.
starzec
dźwiga się
z
fotela,
sterany weteran
a ona patrzy
i widzi
tylko
miłość, którą
się staję
dzięki jej
majestatowi
i nieskończenie
magicznemu
słońcu.
wiersz dla mojej córki
(podobno zrobił się ze mnie
obowiązkowy obywatel i przez słońce przylepione do północnych
okien z kurzu
czerwone kamelie są kwiatami, które płaczą
niemowlętom do wtóru).
podaję łyżeczką:
cedzony rosół z kluseczkami
suszone śliwki dla maluchów
owocowy deser dla maluchów
podaję łyżeczką i
jak mi Bóg miły
nie mam za złe
dziecku
nie mam za złe
rządowi
nie mam za złe szefom ani
klasie robotniczej –
podaję łyżeczką
przez te ręce i pierś
jak zdjęty z elektrycznego krzesła
wosk
dzwoni kumpel:
„I co teraz zrobisz, Hank?”
„Jak to co zrobię, do
cholery?”
„No bo przecież masz teraz obowiązki, musisz wychować
dzieciaka
jak należy”.
karmię ją:
podaję
łyżeczką:
dom w Beverly Hills
i żeby nigdy nie potrzebowała zasiłku dla bezrobotnych
ani nie sprzedała się temu kto da
więcej
nigdy nie pokochała żołnierza ani żadnego innego
mordercy
lubiła