Nim zaczął się dzień pracy, już miała go dość.
Pierwszy klient pojawił się zaraz po otwarciu. Nieznajomy starszy, siwy mężczyzna, najprawdopodobniej jeden z mieszczuchów wynajmujących domki letniskowe w lesie nad jeziorem. Kupił dwanaście bułek, masło, wędlinę, zgrzewkę piwa i dwie paczki papierosów. Był miły i uprzejmy, jednak o nic jej nie zagadnął ani nie zapytał. W zasadzie sama nie wiedziała, na co liczyła, ale zdecydowanie pożądała nowinek ze świata, nawet jeśli miały wymiar nieistotnych plotek.
Zabrała się do metkowania makaronów z wczorajszej dostawy, potem poukładała konserwy na regale w najciemniejszym kącie sklepu i gdy już miała zacząć spisywać kolejne zamówienie, do środka wpadła Kaśka od Szymańskich.
– Słyszałaś, co się wczoraj we wsi wyrabiało? Ten chleb to dzisiejszy?
– Nie, wczorajszy. Mama coś tam mówiła, ale wiesz, jak to ona, więcej panikuje, niż to wszystko warte.
– Trudno, daj jeden. Panikuje czy nie, ale od rana policja przyjechała i wszystkich przesłuchiwała. Daj mi jeszcze kilo pomidorów i trzy kilo ziemniaków, tylko tych większych.
Laura odwróciła się od klientki i nieśpiesznie wybierała ze stojących pod ścianą zielonych plastikowych skrzynek najładniejsze warzywa, ciekawa, co też sąsiadka ma do powiedzenia, a ta trajkotała jak najęta:
– Sołtysa przesłuchiwali, sołtysową, Kazika od Gazdy…
– Ciebie też?
– Nie. Ja nic nie widziałam. Jak coś się dzieje, to mnie zawsze, cholera, musi ominąć. Na cmentarzu rano byłam kwiaty u babci zmienić, a jak wracałam, to już ludziska koło kościoła stali i gadali. Kotów nie było, bo podobno zdjęli z płotu i zabrali do laboratorium czy gdzie. A dowieźli te dżemy, co to ojciec tak je lubi?
– Tak, truskawkowy, brzoskwiniowy i figowy. Jaki chcesz? I coś ustalili?
– To daj truskawkowy, bo figowy to musi być jakieś świństwo, ojciec by go nie ruszył. Policji nie znasz? Niby pooglądali, powypytywali, coś tam zapisali i głupi jak przedtem pojechali na komendę. Nawet syreny nie włączyli. A daj mi ten brzoskwiniowy też. Matka chciała coś na chwasty i jakiś oprysk na mszyce, wiesz, gdzie tego szukać?
– Zaraz coś znajdziemy.
Laura zamknęła kasetkę na kluczyk, zupełnie jakby znajdowała się na zatłoczonym suku w Marrakeszu, a nie w zabitej dechami wiosce, i powoli skierowała kroki w lewo, do działu ze środkami czystości płynnie przechodzącego w dział nawozów, podpałek do grilla i narzędzi.
– Chcesz coś gotowego czy do samodzielnego zmieszania?
– Raczej gotowego. Ostatnio, jak matka przygotowała oprysk na dwuliścienne i potraktowała nim trawnik, to po tygodniu się okazało, że przetrwały w zasadzie tylko mlecze i największe osty, bo się pomyliła i zlała go Roundupem.
– To dam ci ten w areozolu.
Laura podała Kaśce sporych rozmiarów metalowy pojemnik z wizerunkiem gigantycznej mszycy, dziewczyna nawet nie rzuciła na niego okiem, tylko kazała od razu pakować.
– Zwariowałaś? Przecież ja nic nie wiem o ogrodzie. Brzydzą mnie te wszystkie rośliny, a w zasadzie robaki, co po nich łażą. W ziemi też pełno tego dziadostwa siedzi. Daj, co uważasz, że będzie dobre, i tyle. A wiesz, że tego napisu to jeszcze nie zmyli? Sołtysowa od rana próbowała, ale za cholerę zmyć nie mogła. Ciekawe, kto mógł to zrobić i dlaczego…
– Ojciec mówi, że to takie wygłupy dzieciaków.
– Ładne mi wygłupy, koty mordować. Zaszlachtowali je jak kurczaki.
Laura nie do końca widziała różnicę między szlachtowaniem kurczaków a kotów czy jakiegokolwiek innego zwierzęcia, ale postanowiła nie wychylać się z własnymi opiniami, skupiona na tym, co największa w okolicy plotkara ma do przekazania.
– A ty, co o tym myślisz? Trzydzieści osiem pięćdziesiąt trzy. Karta czy gotówka?
– Karta. Patrz, po sok przyszłam i majonez, a nakupiłam innych rzeczy i o tym prawie zapomniałam. Masz Pegaza?
– Nie, Winiary.
– Niech będzie. I dwa soki.
– Jakie?
– Pomarańczowe, ale nie te tam, tylko jakieś dobre. Wiesz, ja to sobie myślę, że komuś odbiło albo coś ten Maciek jednak zrobił…
– Sołtys? Nie wierzę.
– Widzisz, człowiek nie wygląda, ale może ma coś za uszami.
– Oszalałaś? Czterdzieści dziewięć osiemnaście. To już chyba prędzej ktoś z letników.
– A mój to mówi, że to Zdzisiu Recydywka.
– Po co miałby to robić? Odsiedział swoje, to chyba wie, jak tam jest.
– A właśnie! I w tym szkopuł.
– Chcesz torbę czy masz swoją?
– Daj. Zawsze mam siatkę, tylko że w samochodzie, a nie chce mi się lecieć. – Kaśka roześmiała się perliście i przyglądając się, jak Laura pakuje zakupy do białej foliówki z idiotycznym nadrukiem wielkiego czerwonego muchomora i napisem dbamy o środowisko, przechyliła się nad blatem, tak że niemal wpadła za ladę, i konspiracyjnie ściszyła głos: – I tu jest pies pogrzebany. Podobno gospodarka mu nie idzie, problemy jakieś ma, to i do więzienia chętnie by wrócił. Miałby wikt i opierunek, a do tego dach nad głową.
– Dzięki za takie życie. W środę będą świeże ryby, odłożyć ci?
– A łososia będziesz miała?
– Pewnie tak. To płat cały czy na kilogramy?
– Płat na nas sześciu chyba wystarczy?
– Spokojnie, głodni od stołu nie wstaniecie. Myślę, że ojciec ma rację, że to jakaś gówniarzeria.
– Kto ci tam wie. Może letnicy… Ale wiesz, jak tak na nich patrzę, to żaden mi się nie widzi.
– Też mi się tak wydaje. Zresztą w tym roku przyjechało tylko z dziesięć osób, po drugiej stronie jeziora wszystkie domy puste stoją, a i tu pewnie połowa.
– No właśnie, człowiek by przyuważył, jakby się ktoś po wsi kręcił nie tam, gdzie trzeba. A widziałaś tego Włocha?
– Tak, sympatyczny.
– Sympatyczny? Ciacho, a nie sympatyczny! I ta jego Bella też niezła. W sumie fajne imię, pewnie od Izabella.
– Izabella to raczej nie włoskie imię. A bella to chyba… podpaska, może to znaczy, że miękka, delikatna.
– Albo chłonna.
Cha, cha, cha. Obie głośno się roześmiały i tak jak eksplodowały z powodu własnego dowcipu, tak gwałtownie umilkły, bo w drzwiach stanął Włoch z wiklinowym koszykiem w ręce i uśmiechem na twarzy.
– Buongiorno!
Policja przyszła do niego w południe. Nie był zaskoczony. Wyszedł na piaszczyste podwórze, gęsto porośnięte chwastami, spod których tu i ówdzie wyzierał bruk. W brudnych spodniach, które przed laty były modnymi lewisami 501, i jeszcze brudniejszej koszuli w kratę, w której ostał się zaledwie jeden guzik, za to dokładnie na wysokości pępka. Wystarczyła poranna wizyta w pobliskim sklepie spożywczym i uważne spojrzenia sprzedawczyni, by wyczuł, że coś się stało.