Najczęściej jednak nie przychodził nikt, Igielski miał więc mnóstwo czasu, by siedzieć pod migającą żarówką z nogami na biurku, czytać Alistaira MacLeana i powtarzać francuskie słówka – uczył się tego języka jeszcze w liceum i od czasu do czasu odkurzał stare notatki. Nie żeby wyjechać na Zachód czy choćby porozmawiać z jakimś cudzoziemcem – tych w Przeradowie i tak nie było – po prostu ćwiczył pamięć. Poza tym lubił brzmienie tego języka: miękkie, śpiewne, trochę nawet frywolne.
Comment allez-vous aujourd’hui?
Bien, merci, mais j’ai mal à la tête.
Starszy sierżant zapalił papierosa i odsunął zeszyt. Siedział przez chwilę, leniwie wydmuchując dym i gapiąc się w ścianę, na której wisiał kalendarz z nagimi dziewczynami – kapral Jacek Bąk kupił go od jakiegoś marynarza, podobno Hiszpana, choć równie dobrze mógł to być Portugalczyk albo nawet Włoch. Słowo novembro mogło należeć do dowolnego romańskiego języka, z wyjątkiem, rzecz jasna, francuskiego.
Listopadowa dziewczyna leżała na plaży, wyciągnięta na pasiastym leżaku. W jednej ręce trzymała drinka z parasolką, drugą unosiła do twarzy, by poprawić ciemne okulary. Oprócz tych okularów nie miała na sobie nic, a na jej ustach błąkał się cierpliwy uśmiech, jakby pozowanie do rozebranych sesji zdjęciowych było tylko przejściową niedogodnością. Ona i starszy sierżant Igielski mieli jednak ze sobą coś wspólnego.
Obok wisiało zupełnie inne zdjęcie: powiększona fotografia przedstawiająca jasnowłosą maturzystkę. W białej bluzce i bez śladu makijażu dziewczyna wyglądała absurdalnie młodo. Jak dziecko, któremu przed chwilą wyszorowano buzię mydłem i zaprowadzono do fotografa, a nie jak kobieta u progu dorosłości. Był czas, gdy Igielski zastanawiał się, dlaczego rodzice Reginy udostępnili milicji właśnie tę fotografię – żeby podkreślić, jak bardzo niewinna była ich córka? Wzbudzić jeszcze większe współczucie, odsunąć najmniejsze podejrzenia o to, że jej śmierć mogła w jakikolwiek sposób być sprowokowana przez nią samą? A może nie chodziło o nic takiego, może zwyczajnie było to ostatnie dobrej jakości zdjęcie przedstawiające zmarłą. Potem powstawały już tylko prześwietlone, nieostre fotki z wakacji, z koleżankami na plaży albo w tłumie ludzi na molo.
Pomyślał, że teraz, kiedy sprawa została zamknięta, ktoś powinien tę fotografię zdjąć, sam jednak nie zamierzał tego robić. Przyzwyczaił się do towarzystwa martwej nastolatki, tak samo jak zdążył się już przyzwyczaić do towarzystwa śniadej rozebranej piękności. Zdarzało mu się nawet mówić do zdjęcia – jednego albo obydwóch – kiedy nuda dawała mu się we znaki.
Zgasił papierosa i dopił herbatę.
– Co tam u ciebie? – zapytał, patrząc na blondynkę. A potem powiedział mozolnie po francusku: – Ça fait quoi d’être mort?
Deszcz za oknem przeszedł właśnie we wściekłą ulewę, walącą w szyby grubymi strugami wody. Wiatr napierał na okno, wciskając się przez szparę pod jedną z okiennic. Na parapecie utworzyła się już niewielka kałuża, stojąca w kącie farelka grzała podkręcona na pełen regulator, od przodu więc buchało na Igielskiego gorąco, a od tyłu odsłonięty kark łaskotały zimne, wilgotne podmuchy. Niedogodności, pomyślał, moszcząc się wygodniej na krześle.
Sięgnął po Działa Nawarony. Do mętnego listopadowego świtu było daleko, a dziś i tak raczej nikt nie przyjdzie. Rano być może znajdą jakiegoś samobójcę – ludzie zabijali się najczęściej w takie właśnie wietrzne i deszczowe noce – ale teraz czekało go kilka godzin spokoju.
Mylił się jednak, bo gdy kończył rozdział, rozległo się ciche, niepewne skrzypnięcie drzwi. Igielski uniósł głowę znad kartek, czujny, gotów w każdej chwili odłożyć książkę, a jednocześnie też wrócić do czytania, gdyby się okazało, że to tylko wiatr. Na wszelki wypadek zdjął nogi z biurka. Drzwi skrzypnęły raz jeszcze, zupełnie jakby ktoś, ośmielony, otworzył je szerzej, a potem na korytarzu rozległ się odgłos kroków. Przybysz minął dyżurkę i chwilę później zastukał do gabinetu starszego sierżanta. To stukanie było już zupełnie inne: mocne, zdecydowanie pewniejsze. Kimkolwiek był niespodziewany nocny gość, właśnie przestał się wahać.
– Można? – zapytał męski głos, drzwi uchyliły się i do pomieszczenia wszedł ociekający deszczem starszy pan w foliowej pelerynie, jaką da się kupić w większości kiosków. – Dyżurny śpi, a u pana paliło się światło, więc… Mogę wejść?
Igielski odchrząknął.
– Siadajcie, obywatelu. Płaszcz możecie powiesić przy drzwiach na wieszaku. Zaparzę herbaty.
Mężczyzna zdjął pelerynę. Spodnie miał w miarę suche od pasa aż do kolan i całkiem przemoczone od kolan do kostek, a kiedy szedł w stronę biurka, zostawiał za sobą na podłodze błyszczące wilgocią ślady. Igielski ocenił go na jakieś sześćdziesiąt–siedemdziesiąt lat; stary, ale jeszcze w niezłej formie, szczupły, z głębokimi zmarszczkami na twarzy. Był świadkiem przestępstwa czy może sam padł ofiarą?
Usiadł na krześle naprzeciwko Igielskiego i uśmiechnął się lekko. To był zaskakująco uroczy uśmiech, nie miły ani sympatyczny, ale właśnie uroczy, jakby mężczyzna był starym, zużytym arystokratą, wciąż pełnym swoistego wdzięku, choć lata hulaszczego życia wyryły mu na twarzy głębokie bruzdy.
– Zawsze częstujecie ludzi herbatą? – zapytał.
– Nie zawsze – przyznał starszy sierżant – ale w taką noc nie zaszkodzi napić się czegoś gorącego.
– W takim razie chętnie skorzystam, dziękuję.
Igielski przeszedł do wnęki kuchennej i postawił czajnik na palniku gazowym. Mężczyzna czekał z rękami na kolanach, woda kapała z jego peleryny, zostawiając pod wieszakiem kolejną kałużę. W pokoju słychać było bębnienie deszczu o szyby, a potem gwizd czajnika, najpierw cichy, później coraz głośniejszy.
– Mleka? – zapytał starszy sierżant.
– Tak, poproszę. I łyżeczkę cukru, jeśli można.
Igielski postawił na biurku dwie szklanki w wiklinowych koszyczkach. Nie powinien pić więcej herbaty, bo pełny pęcherz już od jakiegoś czasu dawał mu się we znaki, uznał jednak, że dzięki temu nieznajomy poczuje się swobodniej.
Starszy pan zamieszał gorący płyn i odłożył łyżeczkę na spodek. Igielski milczał, chcąc dać mu czas – niektórzy petenci już od progu wyrzucali z siebie to, co ich dręczyło, inni potrzebowali kilku minut, by zacząć mówić. Tyle tylko, uświadomił sobie starszy sierżant, że ten siwowłosy mężczyzna nie wyglądał na zdenerwowanego czy wystraszonego. Nie sprawiał wrażenia, jakby spotkało go coś złego.
Starszy pan upił łyk herbaty.
– Powinienem wyjaśnić, po co przyszedłem, prawda? – powiedział, odstawiając szklankę na biurko. Ręce mu nie drżały: Igielski zwrócił na to uwagę, bo była to częsta przypadłość u starych ludzi, zdenerwowanych czy nie.
– Zacznijmy od czegoś prostego. Na przykład możecie się przedstawić.
– Jan Kowalski.
– Mieszka pan w Przeradowie? – Igielski zrezygnował z formalnego „obywatelu”. Robił tak zwykle w przypadku nieśmiałych petentów, choć instynkt podpowiadał mu, że gość niezupełnie należy