Pogrzebani. Jeffery Deaver. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Jeffery Deaver
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Контркультура
Год издания: 0
isbn: 9788381695381
Скачать книгу
powstawała zgubna kakofonia.

      W tej chwili sfery się chwiały i groziła mu utrata szansy na ocalenie, na osiągnięcie stanu Harmonii, czystej Harmonii.

      Powstrzymując płacz, Stefan sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął papierowy ręcznik. Osuszył twarz i szyję, po czym schował wilgotny zwitek.

      Rozejrzał się. Nie śledziły go niczyje oczy. Nie zmierzała w jego stronę żadna rudowłosa policjantka, maszerując w takcie cztery czwarte.

      Ale to wcale nie oznaczało, że nic mu nie grozi. Dwa razy pieszo okrążył kwartał budynków i przystanął w półmroku niedaleko ukradzionego samochodu. W końcu poczuł, że dłużej tego nie zniesie. Musiał uciekać. Potrzebował poczucia bezpieczeństwa.

      Przystanął jeszcze przy samochodzie, rozejrzał się, a potem postawił walizkę na tylnym siedzeniu, a torbę z komputerem położył na fotelu pasażera z przodu. Wsiadł i uruchomił silnik.

      Chrzęst, kaszel, pomruk cylindrów.

      Powoli wytoczył się na ulicę.

      Nikt za nim nie jechał, nikt go nie zatrzymywał.

      Przepraszam, zwrócił się do Niej w myślach. Będę ostrożniejszy. Na pewno.

      Oczywiście musiał dbać o Jej dobry nastrój, starać się ją zadowolić. Za nic nie mógł obrazić Euterpe, swojej przewodniczki w drodze do Harmonii, która, zgodnie z muzyką sfer, była odpowiednikiem Raju, stanem najwyższej ekstazy, jakiego można doznać. Chrystus miał swoje stacje w Drodze Krzyżowej. Stefan miał swoje.

      Euterpe, córka Zeusa, jedna z dziewięciu muz. Rzecz jasna, była muzą muzyki, często przedstawianą w długiej szacie, z fletem albo aulosem w rękach, o urodziwej i inteligentnej twarzy, jak przystało na córkę boga.

      Przez jakiś czas krążył jeszcze po ulicach, aż zyskał pewność, że nikt go nie śledzi.

      Gdy rozmyślał o swojej muzie, przyszło mu coś do głowy. Stefan, mimo że w dzieciństwie nie należał do najpilniejszych uczniów, lubił mitologię. Przypominał sobie, że wśród dzieci Zeusa była też Artemida, bogini łowów, przyrodnia siostra Euterpe.

      Co wcale nie oznaczało, że panowała między nimi harmonia. Och, absolutnie nie. Wręcz przeciwnie. Były wrogami.

      Euterpe prowadziła Stefana do Harmonii.

      Artemida – w postaci rudowłosej policjantki – próbowała ich oboje powstrzymać.

      Ale to ci się nie uda, pomyślał.

      Zdusił kiełkujący Dziki Wrzask i skupił się na swojej następnej kompozycji. Miał już w głowie utwór do kolejnego katowskiego walca. Potrzebna mu była tylko jeszcze ofiara, by dodać doskonałą linię basu w metrum trzy czwarte.

      ROZDZIAŁ 8

      Sachs skończyła obchód po siatce i cofnęła się o krok, by obejrzeć miejsce zdarzenia.

      Szubienicę skonstruowano niedbale – pętla została zamocowana do kija od miotły, wciśniętego w szparę między pustakami, z których zbudowano fabrykę uranu. Drewniana skrzynka, na której sprawca kazał stanąć Robertowi Ellisowi, była stara, oznaczona nieczytelnymi już i wypłowiałymi literami i cyframi, namalowanymi brunatnooliwkową, wojskową farbą. Ellis powiedział jej potem, że gdy Sachs nieumyślnie go zrzuciła, prawdopodobnie ustałby jeszcze może pięć minut. Z wysiłku zaczynało mu się już kręcić w głowie.

      Wyszła na zewnątrz, gdzie technicy kryminalistyki kończyli wypełniać karty ewidencyjne dowodów. Nie było zbyt wiele do udokumentowania; ogień okazał się naprawdę skuteczny.

      – Rozmawiał pan z Sabriną? – spytała Ellisa.

      – Nie. Nie oddzwoniła. Godzina… nie wiem, która godzina jest w Japonii. – Nadal był trochę zamroczony. Ratownicy stwierdzili, że nie odniósł poważnych obrażeń, jak sam zapewnił Sachs, ale środki odurzające i przypuszczalnie pętla, którą sprawca zacisnął mu na szyi, by wydobyć z niego rzężenie do nagrania, trochę zmąciły mu umysł.

      – Ciągle to robił – powiedział Ellis. – Trzy, może cztery razy.

      – Co robił?

      – Ciągnął za pętlę i nagrywał mój oddech, kiedy się dusiłem. I w kółko to odtwarzał. Jak gdybym nie wydawał takich dźwięków, o które mu chodziło. Zachowywał się jak dyrygent. Jakby w głowie brzmiał mu dźwięk, na którym mu zależało, ale nie mógł go ze mnie wydobyć. Był przy tym zupełnie obojętny i wyrachowany.

      – Powiedział coś?

      – Nie do mnie. Mówił do siebie. Bez ładu i składu. Niewiele słyszałem. Powiedział coś o muzyce i harmonii i gadał dziwne rzeczy. Dokładnie nie pamiętam. Mało kontaktowałem. Ale nie było w tym sensu. „Posłuchaj, posłuchaj. Aha, proszę. Pięknie”. Jak gdyby mówił do jakiejś, bo ja wiem, wymyślonej osoby.

      – Nie było tam nikogo więcej?

      – Nie widziałem – przecież miałem opaskę na oczach. Ale na pewno nie było nikogo oprócz nas dwóch. Usłyszałbym.

      Co ty kombinujesz? – spytała w duchu Kompozytora, bo taki pseudonim nadali sprawcy, jak dowiedziała się od Rhyme’a. Chyba lepiej pasował do skomplikowanego i groźnego typa niż dzisiejsza data.

      – Nadal nie domyśla się pan, dlaczego zaatakował akurat pana?

      – Nie mam wrogów, nie mam też byłych żon. Jestem ze swoją dziewczyną od lat. Ani ja, ani ona nie jesteśmy bogaci.

      Zabrzęczał jej telefon. Zgłosiła się funkcjonariuszka, która objeżdżała teren fabryki i znalazła świadka – chłopca – który powiedział jej, że Kompozytor uciekł.

      Rozłączyła się po krótkiej rozmowie, zamknęła oczy i westchnęła.

      Zadzwoniła do Rhyme’a.

      – Gdzie jesteś, Sachs?

      – Prawie w drodze.

      – Prawie? Dlaczego prawie?

      – Miejsce zabezpieczone. Właśnie przesłuchuję ofiarę.

      – To może zrobić ktoś inny. Chcę mieć dowody.

      – Powinieneś coś wiedzieć.

      Najwyraźniej usłyszał w jej głosie niepokój.

      – Mów – rzekł po chwili.

      – Policjantka z patrolu szukała świadków w pobliżu miejsca, którędy uciekł. Nikogo nie znalazła. Ale zauważyła plastikową torebkę, musiała mu wypaść. Wewnątrz były jeszcze dwa miniaturowe stryczki. Wygląda na to, że dopiero zaczyna.

      Rhyme przebiegał wzrokiem skarby przywiezione przez Sachs i kryminalistyków.

      Technicy wyszli, a jeden z nich powiedział coś do Rhyme’a. Może to był żart. Może pożegnanie. Uwaga na temat pogody albo czystości chromatografu Hewlett-Packard. Kto to mógł wiedzieć, kogo to obchodziło? Nie zwrócił uwagi. Poczuł w nozdrzach woń palonego plastiku i gorącego metalu unoszącą się znad zniszczonych dowodów.

      Albo dowodów, które sprawca usiłował zniszczyć. W rzeczywistości znacznie większe spustoszenie niż ogień sieje woda, choć płomienie faktycznie skutecznie usuwają DNA i odciski palców.

      Tak jest, Kompozytorze, starałeś się. Zobaczmy, czy ci się udało.

      Freda Dellraya już nie było. Niespodziewanie wezwano go z dowództwa federalnych – tajny współpracownik przekazał informację o groźbie zamachu na głównego oskarżyciela w dużej sprawie narkotykowej.

      – Groźba kontra faktyczne przestępstwo, Fred? – narzekał Rhyme. – Dajże spokój. Mamy stuprocentowe potwierdzenie, że nasza ofiara