Zapiski z królestwa. Przemysław Rudzki. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Przemysław Rudzki
Издательство: PDW
Серия: Biblioteka Przeglądu Sportowego
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788380918184
Скачать книгу
prostu uwierzyłem, że są warci zaistnienia we wnętrzu mieszkania na polskim blokowisku. Daliśmy sobie kredyt zaufania spłacony wiele lat później.

      Nigdy nie próbowałem nawet ukrywać, że liga angielska jest moją obsesją. Są trzy rzeczy, bez których nie potrafiłbym żyć: kawa, piwo i Premier League. Ta ostatnia wiele lat temu stała się integralną częścią mojego świata. Jesteśmy nierozłączni i muszę Wam wyznać w tajemnicy, że naprawdę nigdy jej nie zdradziłem. Gdybym miał do wyboru: polecieć na rajską wyspę czy obejrzeć na żywo mecz Evertonu z Southampton na Goodison Park, bez wahania wybrałbym to drugie i jeśli myślicie teraz, że blefuję, to chyba tylko dlatego, że mnie nie znacie i nie wiecie, jak jestem szurnięty.

      W futbolowych menedżerach na moich pierwszych komputerach typu Atari, Commodore i Amiga 500 próbowałem zbudować potęgę Leytonu Orient (zapewne ze względu na piękny herb i dostojną nazwę), wprowadzić Sunderland do europejskich pucharów czy ściągać do Aston Villi gwiazdy Milanu i Realu. Moja pierwsza piłkarska koszulka miała na plecach tajemniczy i niemożliwy wówczas do wypowiedzenia napis: GASCOIGNE. Dlaczego tak było? Nie umiem tego wyjaśnić, wybaczcie.

      Pomysł napisania książki, którą trzymacie teraz w rękach, tak naprawdę wziął się z… kina. Za każdym razem, kiedy oglądam jakiś film oparty na autentycznych wydarzeniach, muszę zgłębić historię bohaterów, więc czytam wszystko, co się da, aż uznam temat za wyczerpany. Po seansie Jak zostać królem z Colinem Firthem czytałem sporo na temat króla Jerzego VI. Chciałem dowiedzieć się nieco więcej na temat jego problemów z wysławianiem się. To niesamowita historia, a zarazem genialna w swojej prostocie: oto władca wielkiego kraju nie potrafi przemawiać publicznie. Jąka się i stresuje, gdy spada na niego taki obowiązek. Wynajmuje więc nauczyciela, który pomaga mu przełamywać bariery. The King’s Speech (tak brzmi oryginalny tytuł filmu) to cudowna opowieść o człowieku, który właściwie nie chciał władzy, lecz został postawiony w trudnej sytuacji po abdykacji brata, Edwarda VIII. Na tronie zasiadał w trudnych okolicznościach, nadciągała bowiem II wojna światowa i rodacy szukali otuchy w przemowach władcy. Czyż to nie genialny paradoks?

      Zaskoczyło mnie mocno, że w anglojęzycznej Wikipedii, świetnie zresztą rozwiniętej, na temat jąkania się Jerzego VI pada zaledwie jedno zdanie: „Miał problemy z wysławianiem się”. Kropka. Z tej jakże krótkiej informacji scenarzysta David Seidler i reżyser Tom Hooper stworzyli fundament pod znacznie ważniejszy temat: zmaganie się ze swoimi słabościami, trudy bycia wielkim władcą wobec faktu, że jest się tylko człowiekiem.

      Tamtego wieczoru wpadłem na pomysł. A gdyby tak przejrzeć losy klubów i piłkarzy z Anglii, by poszukać tego jednego zdania? Następnie złapać się go i na nim wspiąć wyżej? Miałem jednak świadomość, jak żmudne poszukiwania mnie czekają. Mało tego, byłem przekonany, iż wymaga to wizyty w Anglii i spędzenia długich godzin w bibliotece. Porzuciłem więc pomysł na jakiś czas. Któregoś dnia jednak wrócił.

      Sprawdziłem, czy historyczne archiwa angielskiej prasy są dostępne online. Okazało się, że British Newspaper Archive za naprawdę niewielką opłatą udostępnia ludziom z całego świata swe przepastne zasoby sięgające XVII wieku! Jeszcze tego samego dnia położyłem córkę spać i na kilka godzin utonąłem w lekturze. Ta fascynująca podróż stała się dla mnie zarazem lekcją tamtego sposobu pisania i tego, jak się zmieniała prasa drukowana. Odkrywałem kolejne i kolejne historie. Wtedy już wiedziałem, że książka powstanie, potrzebne były tylko mobilizacja i deadline.

      Dostarczył mi ich czwartkowy dodatek do „Przeglądu Sportowego” – „PS Historia”. Z batem w postaci terminu wysyłki do drukarni, wiszącym nade mną co siedem dni, pracowało się dużo łatwiej. Tematów szybko zrobiło się tyle, że musiałem je zacząć starannie selekcjonować. Rekordy, trenerzy, piłkarze, niesamowite mecze. Nie ma drugiej tak bogatej kultury futbolowej jak angielska.

      Chciałbym, żeby to była dla Was ciekawa podróż. Nie planowałem trasy, nie trzymałem się chronologii. Interesowały mnie po prostu ciekawe osoby i zdarzenia, niektóre poruszające, inne śmieszne. Przede wszystkim takie, które miały duży wpływ na to, co działo się potem. Szukałem odpowiedzi na różne pytania. Dlaczego zaczęto tyle płacić piłkarzom? Skąd się wzięło granie w niedzielę? Kiedy na koszulkach pojawili się sponsorzy? Jak wyglądała piłka nożna w czasie wojny? Każda z tych opowieści jest cząstką, która tworzy całość niepowtarzalnego klimatu charakteryzującego angielski futbol od ponad stu lat.

      W czasach, kiedy piłka nożna stała się bezdusznym, brutalnym biznesem, warto przypomnieć sobie, gdzie się to wszystko zaczęło, jak bardzo było kiedyś romantyczne, a także zrozumieć, że ważne historie nie zawsze muszą dotyczyć wielkich klubów i sławnych piłkarzy. Jeśli po przeczytaniu tej książki choć jedna osoba zakocha się w angielskiej piłce tak, jak ja przed laty, uznam to za wielki sukces. Sam dowiedziałem się tak wielu fascynujących rzeczy, że poczułem, jakbym na nowo poznał swoją wielką miłość. To była podróż warta każdego przeczytanego i napisanego wersu. Dziękuję temu, kto wymyślił angielską piłkę, ponieważ sprawił zarazem, że moje życie zawodowe stało się fascynującą przygodą. Teraz chciałbym zaprosić Was na kilka godzin do tego świata.

      Przemysław Rudzki

      Warszawa, 24 kwietnia 2019 r.

      1

      Jak wyglądał świat przed powstaniem rynku transferowego

      Oto opowieść o futbolu, który dopiero zaczynał być psuty przez pieniądze, z pogrywającą w tle wiolonczelą. Większość historyków uważa, że pierwszy transfer łamiący barierę dwóch zer to przenosiny Williego Grovesa z West Bromwich Albion do Aston Villi za 100 funtów. Prawdziwa wielka licytacja na raczkującym rynku transferowym w Anglii zaczyna się faktycznie w 1893 roku, ale od innego gracza – Jacka Southwortha. To jego historia jest godna uwagi.

      Powietrze w Manchesterze było rześkie. W piątkowy, wrześniowy wieczór 1895 roku ulice zaczęły się wypełniać przechodniami spieszącymi w kierunku centrum, gdy z dużego budynku wyszła grupa rozentuzjazmowanych osób i zlała się z tłumem. Wyraźnie przeżywali coś, co stało się kilka chwil wcześniej. To był dobry koncert, nic więc dziwnego, że ekipa The Halle, zadowolona z wytrwałej, wielotygodniowej pracy podczas prób, uznała teraz zgodnie, iż wszyscy zasłużyli na piwo lub kieliszek mocniejszego trunku.

      Elegancko ubrani, roześmiani, idealnie wpisywali się w to, czym stało się miasto Manchester – kosmopolityczną metropolią, która przyciągała ludzi. Przeżywającą swój najlepszy czas. Dobrze znali sens hasła: „Co Manchester robi dziś, reszta świata zrobi jutro”.

      Wąsaty mężczyzna w eleganckim kapeluszu pozostawał lekko w tyle. Czasem bolała go noga. Było to efektem dawnych zdarzeń, o których nie chciał już pamiętać. Oddzielił je grubą kreską. Najważniejsze było to, że dziś nie zawiódł, a wiolonczela słuchała go i stanowili podczas całych dwóch godzin wyjątkowo zgrany duet.

      Kochał ten instrument. Piękny z zewnątrz, a przy tym wydający cudowne dźwięki. Dziękował w duchu Luigiemu Boccheriniemu za to, że ten tak bardzo uwierzył w moc wiolonczeli, iż uczynił ją godną najpierw arystokracji, a potem hal koncertowych. Sprawił, że została gwiazdą wśród instrumentów. Włoski lutnik Stradivarius nadał jej zaś formę niemal doskonałą. Niektórzy twierdzili, że kobietom dlatego nie pozwala się grać na wiolonczeli, bo taki widok mógłby rozpalić niepotrzebne żądze. Wiolonczela była więc dla mężczyzn.

      Od jakiegoś czasu czuł na sobie wzrok jednego z młodych skrzypków. Po próbach w zeszłym tygodniu miał go nawet zapytać, dlaczego tak bacznie mu się przygląda, ale kiedy zobaczył, jak chłopak wertuje wnikliwie sportowe strony „Liverpool Echo”, zrozumiał. Dziś również dostrzegł, że skrzypek odstaje od reszty grupy, specjalnie zwalniając tempo marszu, by wreszcie zrównać się z nim i iść tak chwilę w milczeniu.