Przy niej poczuł się jak gigantyczny patałach. Gigantyczny, brzydki, głupi patałach. Od początku doskonale wiedziała, co to za przeklęty zegarek. Pytanie brzmiało, z jakim to przeklętym okazem kobiety Dain miał do czynienia w jej osobie? Dziewczyna patrzyła prosto w jego łajdacką twarz i ani nie mrugnęła. Stanął o wiele za blisko niej, ale się nie odsunęła.
Następnie wyjęła lupę, kto by pomyślał, i oszacowała sprośny czasomierz z takim spokojem, jakby chodziło o rzadkie wydanie Księgi męczenników Foxe’a.
Żałował teraz, że nie słuchał uważniej, ilekroć Trent wspominał o siostrze. Problem polegał na tym, że gdyby człowiek słuchał uważnie jakichkolwiek wypowiedzi Bertiego Trenta, w nieunikniony sposób doprowadziłoby go to do obłędu.
Lord Dain ledwie zakończył tę myśl, kiedy Bertie wykrzyknął:
– Nie! Absolutnie nie! Tylko ją zachęcasz, Jess. Nie zgadzam się! Nie sprzeda jej pan tego, Champtois.
– Owszem, sprzeda pan, Champtois – powiedziała panna Trent bardzo zadowalającą francuszczyzną. – Proszę nie zważać na mojego małego braciszka. Nie ma nade mną żadnej władzy.
Uczynnie przetłumaczyła te słowa bratu, którego twarz przybrała odcień żywej czerwieni.
– Nie jestem mały! Jestem głową tej przeklętej rodziny. I…
– Idź pobawić się doboszem, Bertie – poradziła. – Albo, jeszcze lepiej, zabierz swojego czarującego przyjaciela na drinka.
– Jess. – W tonie Bertiego pojawiło się błaganie. – Wiesz, że pokaże go ludziom i… i mnie upokorzy.
– Rety, ależ od wyjazdu z Anglii zrobił się z ciebie skromniś.
Istniało ryzyko, że oczy Bertiego wystrzelą z orbit.
– Że co?
– Skromniś, kochany. Skromniś i świętoszek. Istny metodysta.
Bertie wydał z siebie kilka nieartykułowanych dźwięków, po czym odwrócił się do Daina, który zarzucił tymczasem wszelkie myśli o wyjściu. Oparty o gablotę z biżuterią z ponurą fascynacją obserwował siostrę Bertiego Trenta.
– Słyszałeś to, Dain? – zapytał gwałtownie Bertie. – Słyszałeś, co powiedziała ta nieznośna dziewczyna?
– Jakżebym mógł nie usłyszeć – odparł Dain. – Cały czas słuchałem z wielką uwagą.
– Ja! – Bertie dźgnął go kciukiem w pierś. – Skromniś.
– Rzeczywiście, dogłębnie szokujące. Będę zmuszony zakończyć naszą znajomość. Nie mogę pozwolić sobie na to, by cnotliwi towarzysze sprowadzali mnie na złą drogę.
– Ale, Dain, ja…
– Twój przyjaciel ma rację, kochany – powiedziała panna Trent. – Jeśli wieści o tym się rozejdą, nie będzie mógł ryzykować, że ktoś go z tobą zobaczy. Jego reputacja legnie w gruzach.
– Ach, zatem moja reputacja jest pani znana, panno Trent? – zainteresował się Dain.
– O tak. Jest pan najbardziej niecnym mężczyzną, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi. I zjada pan dzieci na śniadanie, o czym nianie mówią niegrzecznym podopiecznym.
– Pani jednak nie wydaje się ani trochę zaniepokojona.
– Pora śniadania już minęła, ja zaś dawno nie jestem dzieckiem. Aczkolwiek rozumiem, biorąc pod uwagę, z jakich wyżyn spogląda pan na świat, że mógł mnie pan za takie wziąć.
Lord Dain zmierzył ją wzrokiem od głowy do stóp.
– Nie, nie wydaje mi się, by groziło mi popełnienie akurat tego błędu.
– No pewno, że nie, szczególnie że słuchałeś, jak ruga i obraża chłopa – wtrącił Bertie.
– Z drugiej strony, panno Trent – ciągnął Dain, jakby Bertie nie istniał, bo też we właściwie urządzonym świecie ktoś taki nigdy by się nie urodził – jeśli będzie pani niegrzeczna, może mnie kusić…
– Qu’est-ce que c’est7, Champtois? – zapytała panna Trent.
Przeszła wzdłuż lady do tacy z towarami, które Dain przeglądał, kiedy tych dwoje weszło do sklepu.
– Rien, rien. – Champtois osłonił tacę dłonią. Zerknął nerwowo na Daina. – Pas interessante8.
Spojrzała w tym samym kierunku.
– Pańskie zakupy, milordzie?
– Skądże – odparł Dain. – Zaintrygowała mnie, na moment, srebrna podstawka na kałamarz i pióra, która, jak sama się pani przekona, jest tam przypuszczalnie jedynym przedmiotem wartym drugiego spojrzenia.
Jednakże to nie podstawkę podniosła i poddała oględzinom przez lupę, lecz niewielki, pokryty warstwą kurzu obrazek w grubej, zapleśniałej ramie.
– Portret kobiety, jak się zdaje – oceniła.
Dain oderwał się od gabloty z biżuterią i dołączył do niej przy ladzie.
– A, tak, Champtois utrzymywał, że to mężczyzna. Ubrudzi pani sobie rękawiczki, panno Trent.
Bertie także się zbliżył, nadąsany.
– Cuchnie jak nie wiem co. – Wykrzywił się.
– Ponieważ gnije – wyjaśnił Dain.
– To dlatego, że jest dosyć stary – stwierdziła panna Trent.
– Raczej przeleżał dekadę w rynsztoku – skorygował Dain.
– Kobieta ma interesujący wyraz twarzy – zwróciła się panna Trent do Champtoisa po francusku. – Nie umiem ocenić, czy jest smutna, czy szczęśliwa. Ile pan za niego chce?
– Quarante sous.
Odłożyła obrazek.
– Trente-et-cinq9 – powiedział Champtois.
Roześmiała się.
Champtois poinformował ją, że sam zapłacił za obrazek trzydzieści sou. Nie może bardziej opuścić ceny.
Popatrzyła nań współczująco.
Oczy napełniły mu się łzami.
– Trente, mademoiselle10.
Wobec tego, powiedziała, weźmie tylko zegarek.
Ostatecznie zapłaciła dziesięć sou za brudny, cuchnący przedmiot, a Dain pomyślał, że gdyby jeszcze trochę pociągnęła negocjacje, skończyłoby się tym, że Champtois zapłaciłby jej, żeby go wzięła.
Dain nigdy jeszcze nie widział wyrachowanego Champtoisa w stanie takiej udręki, przy czym nie rozumiał, z czego to wynika. Z pewnością kiedy panna Jessica Trent wreszcie opuściła sklep – zabierając brata ze sobą, dzięki niech będą niebiosom – jedyną udręką, jakiej doświadczał lord Dain, był ból głowy, który przypisał okoliczności, że spędził blisko godzinę, na trzeźwo, w towarzystwie Bertiego Trenta.
Później tego wieczoru, w prywatnej salce swego ulubionego przybytku niegodziwości, funkcjonującego pod niewinną nazwą Vingt-Huit – numer dwadzieścia osiem, lord Dain raczył kompanów opisem owej, jak to określał, farsy.
– Dziesięć sou? – zapytał ze śmiechem Roland