Pewnie sam był nieco wzruszony szczerością swojej rady, a może zaskoczony moim tematem. Dość, że zaraz potem wstał, na chwilę położył mi rękę na ramieniu, a po chwili odszedł. Wyjęłam laptopa i wpisałam w wyszukiwarkę słowa: „popularne pojęcia MBA i biznes”. „Może łatwiej mi będzie przedstawić ten mój temat, jeśli wplotę do wypowiedzi kilka słów z biznesowego żargonu” – myślałam.
Cholera jasna… Czułam się tak, jakbym czytała moim dzieciom opowieść o Misiach Berenstainów pod tytułem Old Hat, New Hat1. Tata Miś wybiera się do kapelusznika i przymierza pięćdziesiąt różnych kapeluszy, ponieważ jego dotychczasowe nakrycie głowy mocno się już sfatygowało. Oczywiście z każdym nowym kapeluszem jest coś nie tak: „Za luźny. Za ciasny. Za ciężki. Za lekki”. Narzekania ciągną się przez kilka stron, aż w końcu Tata Miś dochodzi do jedynego logicznego wniosku – że powinien dalej nosić stary, zniszczony kapelusz, ponieważ tylko on świetnie leży.
Zaczęłam szeptem wymieniać różne nowo znalezione pojęcia, żeby ocenić, czy któreś pasuje.
Tory pływackie? Za sportowe.
Ścieżka krytyczna? Za bardzo drogowe.
Wyższy poziom? Zbyt skoczne.
Zachęta? Być może?
System zachęt? Co za bzdura!
Na szczęście te moje rozważania przerwał telefon od Steve’a.
– Co słychać? Jesteś gotowa? – zapytał.
– Nie! Jestem w kompletnej rozsypce – powiedziałam.
Wyjaśniłam mu całą sprawę, a on milczał przez dłuższą chwilę, a potem powiedział swoim bardzo poważnym tonem, którym zwykle przemawia do spanikowanych rodziców wydzwaniających po poradę (Steve jest pediatrą) albo do mnie, gdy odchodzę od zmysłów:
– Brené, obiecaj mi, że nie użyjesz żadnego z tych durnych słów. Obiecaj!
W tym momencie prawie się rozpłakałam. Wyszeptałam:
– Obiecuję. Ale gdybyś ty widział tych ludzi. Wyglądają, jakby przyszli na pogrzeb, i to nie taki, jak to zwykle u mnie w rodzinie, nie taki, na który się zakłada najlepsze dżinsy i kowbojski kapelusz, tylko na taki brytyjski. W stylu Rodziny Soprano.
– Idź za radą tego chłopaka – odparł. – Wyjrzyj za kulisy jeszcze raz. To naprawdę tylko ludzie, tacy sami jak ty i ja. Jak nasi przyjaciele. Tam są ludzie, których znasz. Prawdziwi ludzie, którzy mają prawdziwe życie i prawdziwe problemy. Po prostu rób swoje!
Powiedział mi jeszcze, że mnie kocha, a potem się rozłączył. Wstałam i znowu wyjrzałam za kurtynę. Na sali było ciemniej, bo pierwszy prelegent już przemawiał. Chciałam spojrzeć na twarze słuchaczy, ale ich nie widziałam. Potem, jak na filmie odtwarzanym w zwolnionym tempie, jakiś rosły, łysy facet wychylił się trochę do przodu, żeby coś powiedzieć do swojego sąsiada – i wtedy spojrzałam na jego twarz.
Aż mnie zatkało. Czym prędzej schowałam się za kurtyną. Znam tego gościa! Trzeźwieliśmy razem, w połowie lat dziewięćdziesiątych chodziliśmy na te same spotkania Anonimowych Alkoholików. Nie mogłam w to uwierzyć. Siedziałam jak rażona piorunem, gdy nagle pojawił się mój nowy przyjaciel Pete.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
Uśmiechnęłam się:
– Tak, chyba tak. To w końcu tylko ludzie, prawda?
Poklepał mnie po ramieniu, a potem powiedział, że jakaś kobieta czeka przed pokojem przygotowawczym, bo chce ze mną porozmawiać. Podziękowałam mu raz jeszcze i poszłam zobaczyć, kto do mnie przyszedł. To była moja sąsiadka! Pracowała wtedy w kancelarii prawnej jako partner zarządzający. Na konferencję przyjechała z kolegami z pracy i kilkoma klientami. Powiedziała, że chciała się przywitać i życzyć mi powodzenia. Uściskałam ją, a potem wróciła na widownię. Ja tymczasem przeszłam korytarzem do drzwi prowadzących na dwór, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
Sąsiadka mogła sobie nawet nie zdawać sprawy, jak wiele tamtego dnia dla mnie zrobiła. Liczyła się nawet nie tyle sama więź czy jej życzliwość, ile to, że w ogóle zobaczyłam jej twarz. Owszem, była partnerem w prestiżowej kancelarii, ale była też córką, która niedawno przeniosła matkę z domu opieki do hospicjum. A poza tym była matką i żoną, która w trudnych okolicznościach rozstawała się z mężem.
Ludzie, ludzie, ludzie.
Tamten dzień zapamiętam na zawsze. Udało mi się złapać wspólny rytm z publicznością, powstała między nami głęboka więź. Śmialiśmy się do rozpuku. Płakaliśmy. Uczestnicy konferencji siedzieli jak na szpilkach, gdy mówiłam o wstydzie, o nierealistycznych oczekiwaniach i perfekcjonizmie. Przeżyliśmy razem coś niesamowitego.
Zanim na początku lat dziewięćdziesiątych wróciłam na uczelnię, aby zgłębiać tajniki pracy w opiece społecznej, przez jakiś czas wspinałam się po korporacyjnej drabinie w jednej z firm z pierwszej dziesiątki listy „Fortune”. W pewnym momencie zrezygnowałam z tej pracy, a gdy podejmowałam studia, nawet mi przez myśl nie przeszło, że kiedykolwiek wrócę do tego świata. Stanowił przeciwieństwo wszystkiego tego, na czym mi zależało – odwagi, więzi i poczucia sensu.
Przez pierwszych kilka lat pracy nad doktoratem zajmowałam się zarządzaniem zmianami systemu oraz obserwacjami środowisk organizacyjnych. Ostatecznie jednak zmieniłam kierunek moich badań i pracę napisałam o więzi i wrażliwości. Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek wrócę do kwestii związanych z rozwojem organizacji – bo też ta tematyka mnie wtedy za bardzo nie pociągała.
Tamten wykład był ważnym punktem zwrotnym w mojej karierze. Tamto głębokie przeżycie na scenie kazało mi się zastanowić, czy słusznie uznałam moje dwa obszary zainteresowań za wzajemnie się wykluczające. A może dałoby się jednak osadzić kwestie odwagi, więzi i poczucia sensu w kontekście świata pracy?
Na tym się jednak nie kończą przełomowe wydarzenia tamtego dziwnego dnia. Otóż w konferencji uczestniczyło również kilku agentów specjalizujących się w organizacji pracy prelegentów. Gdy organizatorzy przekazali mówcom i reprezentantom opinie zebrane od publiczności, wszyscy ci agenci zaczęli do mnie wydzwaniać z pytaniami o moje dalsze plany zawodowe. Po kilku miesiącach refleksji postanowiłam wrócić do tematyki przywództwa i rozwoju organizacji, tym razem jednak z nowym motywem przewodnim: ludzie, ludzie, ludzie.
Dwa lata później, w 2010 roku, wydałam książkę Dary niedoskonałości2. Przedstawia ona wyniki moich badań dotyczące dziesięciu filarów życia całym sercem. Pisałam ją z myślą o wielu różnych odbiorcach – o liderach korporacji, społeczności, wspólnot wyznaniowych i organizacji non profit.
Jeszcze dwa lata później, w 2012 roku, skupiłam się bardziej na kwestii wrażliwości i odwagi. To wtedy powstała książka Z wielką odwagą3. Po raz pierwszy przedstawiłam na kartach książki wyniki moich badań dotyczących przywództwa oraz moje obserwacje poczynione w organizacjach.
Szczególnego znaczenia nabrały dla mnie wówczas słowa Theodore’a Roosevelta:
Nie krytyk się liczy, nie ten, który wskazuje, jak potykają się silni, albo co inni mogliby zrobić lepiej. Chwała należy się człowiekowi na arenie, którego twarz jest umazana błotem, potem i krwią, który dzielnie walczy, (…) który w swych najlepszych chwilach poznał triumf wielkiego wyczynu, a w najgorszych, gdy przegrywa, to przynajmniej przegrywa z wielką odwagą