Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Артур Конан Дойл
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Исторические приключения
Год издания: 0
isbn: 978-83-7950-637-8
Скачать книгу
bandą czyhał na naszem lewem skrzydle w górach. Okrucieństwa i bezeceństwa tego opryszka zapełniłyby same całą książkę, posiadał bowiem wielką władzę, a umiał swych bandytów tak zorganizować, że dla nas było prawie niemożliwem przedostać się przez jego terytorjum. Dokonał tego przy pomocy nadzwyczaj surowej dyscypliny i pod groźbą najsurowszych kar.

      Temi środkami uczynił swą bandę postrachem nieprzyjaciela, a osiągnął przez to kilka niespodziewanych wyników, jak to zaraz panom opowiem. Kazał przecież osmagać swego własnego porucznika – ale o tem później. Odwrót połączony był z wielu trudnościami, ale nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że innego wyjścia niema.

      Masséna kazał więc wysłać wszystkie bagaże z swej głównej kwatery Torres-Novas do Coimbry, pierwszego ufortyfikowanego miejsca na swej linji komunikacyjnej. Nie mogło się to stać bez zwrócenia uwagi, to też gerylasi zaczęli się coraz więcej zbliżać do naszych skrzydeł.

      Jedna nasza dywizja, Clauzela, z brygadą kawalerji pod Montbrunem znajdowała się daleko na południu od rzeki Tajo, a trzeba ich było koniecznie zawiadomić o naszym zamierzonym odwrocie, gdyż inaczej pozostaliby bez obrony w samym środku kraju nieprzyjacielskiego.

      Byłem bardzo zaciekawiony, jak sobie Masséna z tem poradzi i co pocznie, gdyż zwykli kurjerzy nie byliby się przedostali, a mniejsze oddziały byłyby z pewnością zniesione.

      W jakikolwiek sposób trzeba ich było jednak zawiadomić, inaczej bowiem Francja byłaby o czterdzieści tysięcy ludzi uboższa.

      Pomyślałem wkońcu o tem, iż ja, pułkownik Gerard, będę miał zaszczyt dokonania czynu, który w życiu każdego innego człowieka stanowiłby koronę jego sławy, a który i w mem pełnem chwały istnieniu stoi na pierwszem miejscu.

      Należałem wówczas do sztabu Massény. Miał jeszcze dwóch innych oficerów do swego rozporządzenia, również bardzo dzielnych i bardzo inteligentnych. Jeden nazywał się Cortex, drugi zaś Duplessis. Co do wieku, byli ode mnie starsi, ale pod każdym innym względem młodsi.

      Cortex był małym, czarnym osobnikiem, nadzwyczaj żywym i chyżym. Był to bardzo dzielny żołnierz, ale wskutek swej zarozumiałości nie do użytku. Według swego własnego zdania, był on pierwszym żołnierzem w armji.

      Duplessis, jak ja sam, był Gaskończykiem, bardzo dobry chłopiec, jak wszyscy Gaskończycy.

      Służbę pełniliśmy na zmianę, dzień po dniu.

      W dniu, o którym mówię, służba przypadała na Cortexa. Widziałem go jeszcze przy śniadaniu, ale potem nie było widać ani jego, ani jego konia.

      Masséna przez cały dzień znajdował się w swem zwykłem, ponurem usposobieniu. Spotrzebował wiele czasu na obserwowanie przez lunetę linij angielskich i ruchu statków na Tajo. Nie powiedział nam ani słowa o posłannictwie, z którem wysłał naszego kolegę, a nie było naszą rzeczą zapytać go się o to.

      Następnej nocy około godziny dwunastej stałem przed głównym namiotem. Masséna wyszedł i stał pół godziny na jednem i tem samem miejscu bez ruchu, patrząc ze skrzyżowanemi na piersiach ramionami przed siebie na wschód. Stał taki zimny i wyprężony, że otuloną w płaszcz tę postać w trójgraniastym kapeluszu można było uważać za jakiś posąg.

      Na co patrzył, nie mogłem przeczuwać; wreszcie jednak wyrzucił z siebie straszne przekleństwo, odwrócił się, wszedł do namiotu i zaciągnął gwałtownie za sobą zasłonę.

      Nazajutrz rano Duplessis, drugi adjutant, miał już z samego rana jakąś rozmowę z marszałkiem, po której nie było widać ani jego, ani jego konia.

      Następnej nocy czuwałem w przedpokoju, Masséna przeszedł obok mnie, a ja spostrzegłem przez otwór, iż patrzył znowu na wschód, tak samo, jak poprzedniej nocy. Stał znowu pół godziny, jak czarny cień w ciemności. Następnie zawrócił, zaklął i poszedł do siebie.

      Już zazwyczaj był starym mrukiem, ale gdy mu się coś nie udawało, mógł wpaść w taką wściekłość, jak cesarz sam.

      Słyszałem, jak klął przez całą noc, tupał nogami ze złości, ale mnie nie wołał, a znałem go za dobrze, aby stanąć przed nim nie zawezwany.

      Nazajutrz rano przyszła na mnie kolej, gdyż byłem jedynym adjutantem, który mu pozostawał. Byłem jego ulubionym adjutantem. Dzielnego żołnierza lubił zawsze. Zdaje mi się, że tego rana, gdy mnie do siebie zawezwał, łzy stały w jego czarnych oczach.

      – Gerard! – rzekł. – Chodźno pan tutaj!

      Uchwycił mnie, jak przyjaciela, za ramię i podprowadził mnie ku oknu, wychodzącemu na wschód. Pod nami znajdował się obóz piechoty, poza nim była kawalerja z długiemi szeregami poprzywiązywanych koni, dalej łańcuchy straży przednich, a za tem wielka, poprzecinana winnicami, równina. Poza równiną wznosił się łańcuch wzgórz, z którego wystawał silnie jeden wierzchołek. U stóp tych wzgórz rozścielał się las. Do tych wzgórz prowadziła jedna jedyna szeroka droga.

      – To jest Sierra de Merodal – rzekł Masséna, wskazując na łańcuch wzgórz. – Czy widzisz pan tam co na górze?

      Odpowiedziałem, iż nic dostrzec nie mogę.

      – A teraz? – zapytał, podawszy mi swoje szkła.

      Przy pomocy szkieł rozpoznałem na szczycie największej góry jakieś małe wzniesienie, kupę kamieni, czy drzewa.

      – To, co pan widzisz – objaśniał Masséna – to stos drzewa, który ma służyć jako sygnał ogniowy. Ułożono go, gdy kraj znajdował się jeszcze w naszem posiadaniu, a teraz, gdy się tutaj już dłużej utrzymać nie możemy, znajduje się jeszcze na nasze szczęście na swojem miejscu. Ten stos musi być dzisiejszej nocy podpalony, Gerard. Tego żąda od nas Francja tego żąda cesarz, tego żąda armja! Dwóch pańskich kolegów udało się tam już w tym celu, ale żaden z nich nie dotarł do szczytu. Dziś kolej przypada na pana, a mam nadzieję, iż pan będziesz miał więcej szczęścia.

      Nie przystoi dla żołnierza pytać się o powody rozkazu, dlatego też chciałem już wychodzić, gdy marszałek położył mi rękę na ramieniu i zatrzymał mnie.

      – Powiem panu wszystko – rzekł – abyś pan wiedział, dla jak wielkiego zadania narażasz pan swoje życie. O pięćdziesiąt mil na południe od nas po drugiej stronie Tajo znajduje się generał Clausel ze swem wojskiem. Obóz jego rozłożony jest wpobliżu góry Sierra d’Ossa. Na szczycie tej góry rozłożony jest również stos, a przv nim stoi warta. Umówiliśmy się, że jeżeli o północy zobaczy nasz ogień, da w odpowiedzi sygnał swoim ogniem i natychmiast rozpocznie odwrót ku głównej armji. Jeżeli nie wyruszy natychmiast, będzie musiał pozostać. Już od dwóch dni staram się o danie mu umówionego sygnału. Dziś musi go otrzymać, gdyż inaczej armja jego pozostanie i będzie rozbita w puch.

      Panowie, serce zaczęło mi walić, jak młotem, z dumy i radości, gdy się dowiedziałem, jak zaszczytnem zadaniem los mnie obdarzył! Gdy powrócę z życiem, do mego wieńca wawrzynowego przybędzie znowu jeden listek. Gdybym jednak zginął, to śmierć moja byłaby godną mej karjery.

      Nie rzekłem ani słowa, ale sądzę, iż wszystkie te szlachetne myśli odbiły się na mojej twarzy, gdyż Masséna pochwycił moją rękę i uścisnął ją serdecznie.

      – Tam jest wzgórze i tam jest stos – rzekł. – Między nim a panem znajduje się tylko ten przeklęty gerylas ze swymi opryszkami. Większego oddziału w tym celu wysłać nie mogę a mały spostrzeżonoby i zniesiono. Poruczam więc to zadanie panu samemu. Wykonaj je pan, jak sam uważasz najlepiej, ale pragnę dziś o dwunastej w nocy zobaczyć ten płonący stos na szczycie.

      – Gdyby nie płonął – odparłem – w takim razie proszę pana, mój marszałku, postarać się o to, aby moje rzeczy zostały sprzedane, a pieniądze odesłane mej matce.

      Przyłożyłem rękę do czaka i zrobiłem