Kruk był już dwa kroki od Twardzieja, ja trzy za nim. Ludzie Władczyni Burz byli równie blisko. Nadbiegali z drugiej strony.
Kruk ciął mocno mieczem ku górze. Czubek oręża trafił Twardzieja w brzuch – i odbił się od niego. Kolczuga? Twardziej zadał cios swą wielką pięścią i trafił Kruka w skroń. Ten zachwiał się i osunął na ziemię.
Bez zastanowienia zmieniłem cel i ciąłem przeciwnika w rękę. Obaj wrzasnęliśmy, gdy żelazo uderzyło w kość, powodując wypływ szkarłatu.
Przeskoczyłem nad Krukiem, zatrzymałem się i odwróciłem. Żołnierze Władczyni Burz usiłowali zadać cios Twardziejowi, który otworzył usta i wykrzywił pokrytą bliznami twarz. Skupił się, by nie dopuścić bólu do świadomości, póki nie zawezwie mocy, by się uratować. Schwytani byli w tej chwili wyłączeni z gry. Miał przeciwko sobie trzech zwyczajnych mężczyzn. Wszystko to jednak dotarło do mnie dopiero później.
Nie dostrzegałem niczego poza wierzchowcem Twardzieja. Zwierzę zaczęło topnieć… Nie. Nie topnieć. Zmieniać kształt.
Zachichotałem. Wielki generał buntowników siedział okrakiem na plecach Zmiennokształtnego.
Mój chichot przeszedł w szalony śmiech.
Ten mały napad wesołości drogo mnie kosztował – straciłem okazję przejścia do Kronik, jako ten, który zabił wielkiego wojownika. Dwaj żołnierze Władczyni Burz posiekali Twardzieja na kawałki, podczas gdy Zmienny przytrzymywał go i dusił. Był już trupem, zanim odzyskałem panowanie nad sobą.
Wisielec również nie brał udziału w zakończeniu sprawy. Umierał. Wielki miecz, którym rzucił Twardziej, ugrzązł w jego czaszce. Duszołap i Władczyni Burz podeszli do niego.
Zmienny dokończył swą przemianę w wielką, oślizłą, śmierdzącą, tłustą, nagą istotę, która mimo że stała na tylnych nogach, nie przypominała człowieka w większym stopniu niż zwierzę, jakie udawał. Kopnął szczątki Twardzieja. Trząsł się z uciechy, jakby jego śmiertelny podstęp był najlepszym żartem stulecia.
Potem ujrzał Wisielca. Dreszcz przebiegł przez jego ciało. Podbiegł w stronę pozostałych Schwytanych. Wyrzucał z siebie bezładne słowa.
Krzywa Szyjka zdołał wydobyć sobie miecz z czaszki. Spróbował coś powiedzieć, lecz bez powodzenia. Władczyni Burz i Duszołap nie ruszyli się, by mu pomóc.
Spojrzałem na Władczynię Burz. Była taka maleńka. Nie większa od dziecka. W jaki sposób w tak drobnym ciele mogła się pomieścić tak straszliwa furia?
Uklęknąłem, by sprawdzić Krukowi puls.
Zmienny poczłapał w stronę Wisielca. Napiął gniewnie mięśnie skryte pod tłuszczem na owłosionych barkach. Zatrzymał się, stanął w napiętej postawie i spojrzał na Duszołapa i Władczynię Burz. Nikt nic nie powiedział, wyglądało jednak na to, że właśnie rozstrzyga się los Wisielca. Zmienny chciał mu pomóc. Pozostali nie.
To dziwne. Zmienny to sojusznik Duszołapa. Skąd ten nagły konflikt?
Dlaczego narażają się na gniew Pani? Nie będzie zadowolona, jeśli Wisielec umrze.
Gdy dotknąłem szyi Kruka, jego tętno trzepotało, wkrótce jednak się uspokoiło. Odetchnąłem lżej.
Żołnierze Władczyni Burz przysunęli się ku Schwytanym, wpatrzeni w opasły grzbiet Zmiennego.
Duszołap wymienił spojrzenia z Władczynią Burz. Kobieta skinęła głową. Okręcił się gwałtownie. Szpary w jego masce zapłonęły czerwienią lawy.
Nagle nie było już Duszołapa. W jego miejsce pojawił się obłok ciemności wysoki na trzy metry, a szeroki na trzy i pół, czarny jak najczarniejsza noc, gęstszy od najgęstszej mgły. Obłok poruszył się błyskawicznie, szybciej niż uderza kobra. Rozległ się pojedynczy odgłos przypominający pisk zaskoczonej myszy. Potem zaległa długa, złowieszcza cisza. Po całym tym szczęku i huku wywoływała śmiertelne przerażenie.
Potrząsnąłem gwałtownie Krukiem. Nie zareagował.
Zmienny i Władczyni Burz stali nad Wisielcem. Wpatrywali się we mnie. Chciałem krzyczeć, uciekać, skryć się pod ziemią. Stałem się czarownikiem, zdolnym odczytać ich myśli. Wiedziałem za dużo.
Zamarłem z przerażenia.
Czarny jak noc obłok zniknął równie szybko, jak się pojawił. Duszołap stał pomiędzy żołnierzami. Obaj osunęli się na ziemię powoli i majestatycznie jak stare, okazałe sosny.
Szturchnąłem Kruka. Jęknął. Otworzył na chwilę oczy, tak że mogłem dostrzec źrenice. Szerokie. Wstrząs mózgu. Niech to cholera! Duszołap spojrzał na swych wspólników w zbrodni. Potem, powoli, odwrócił się w moją stronę.
Trójka Schwytanych otoczyła mnie ze wszystkich stron. Za nimi Wisielec nadal umierał. Robił to bardzo głośno. Ja jednak go nie słyszałem. Podniosłem się z miękkimi kolanami i spojrzałem w oczy zagładzie.
To nie powinno się tak skończyć, pomyślałem. To niesprawiedliwe…
Cała trójka stała i patrzyła na mnie.
Ja też na nich patrzyłem. Nie pozostało mi nic innego.
Dzielny Konował. Miał przynajmniej tyle odwagi, by spojrzeć śmierci prosto w twarz.
– Nie widziałeś zupełnie nic, prawda? – zapytał cicho Duszołap. Zimne jaszczurki przepełzły mi wzdłuż kręgosłupa. To był głos, którym przemówił jeden z martwych żołnierzy w chwili, gdy zadawał cios Twardziejowi.
Potrząsnąłem głową.
– Byłeś zbyt zajęty walką z Twardziejem, a potem skupiłeś uwagę na Kruku.
Skinąłem głową niepewnie. Kolana uginały się pode mną. Gdyby nie to, rzuciłbym się do ucieczki, choć byłaby to głupota.
– Zabierz Kruka na dywan Władczyni – rozkazał Duszołap. Wskazał na niego palcem.
Poszturchując, szepcąc i przymilając się, nakłoniłem Kruka do wstania. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie jest ani co robi, pozwolił mi jednak sobą sterować.
Niepokoiłem się o niego. Nie mogłem dostrzec widocznych uszkodzeń ciała, a mimo to nie zachowywał się normalnie.
– Zabierzcie go prosto do szpitala – powiedziałem. Nie mogłem spojrzeć Władczyni Burz w oczy, nie zdołałem też nadać swemu głosowi takiej modulacji, jaką chciałem. Moje słowa zabrzmiały jak prośba.
Duszołap wezwał mnie na swój dywan. Udałem się tam z równym entuzjazmem co świnia do rzeźni. To mógł być podstęp. Upadek z dywanu stałby się skutecznym lekarstwem na wszelkie wątpliwości, jakie żywił co do tego, czy potrafię trzymać gębę na kłódkę.
Poszedł za mną, wrzucił na dywan swój zakrwawiony miecz i zajął miejsce. Dywan wzbił się w górę i popełznął w stronę potężnego kształtu Stopnia.
Spojrzałem za siebie, na postacie leżące nieruchomo na łące. Dręczyło mnie nieokreślone poczucie winy. To nie było w porządku… Co jednak mogłem uczynić?
Coś złocistego, przypominającego niewyraźną mgławicę z najdalszego kręgu nieba o północy poruszyło się w cieniu rzucanym przez jedną z wież z piaskowca.
Serce omal nie przestało mi bić.
Kapitan wciągnął pozbawioną przywództwa i w coraz większym stopniu zdemoralizowaną armię buntowników w pułapkę. Nastąpiła wielka rzeź. Niewystarczająca liczebność